środa, 11 lutego 2015

4. Przeszłość a dziś...

  Są dni, które pamiętam jakby miały miejsce wczoraj. Wydarzenie, czyn, słowa, odczucie, emocje, myśl... wszystko. Nie wiem czy to dlatego, że posiadam dobrą pamięć, czy też może wyryło mi się w pamięci. Przeszłość dla mnie nie jest czymś, co miło wspominam. Zawsze kojarzyło mi się z czymś przykrym, choć nawet w tym bagnie są pewne perełki. Myśląc o nich rozświetlają mnie i nadają mojemu sens nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze przeżyć niejeden wspaniały dzień. Taki dzień był właściwie w ostatni piątek, sobotę tym bardziej... dzisiaj też miałam mile spędzony dzień. 

  Kiedyś siebie nienawidziłam. Za to, że przytrafiają mi się takie rzeczy, że nikt nie widzi mnie jaką jestem w środku, tylko doklejają karteczki widząc mnie z zewnątrz. Zaczęłam siebie widzieć tak jak inni widzą mnie. Dręczyło mnie tylko pytanie - dlaczego? Bo nie potrafię się odezwać tak jak inni? Bo moja twarz jest specyficzna, choć po prawdzie są osoby, których los jeszcze bardziej nie oszczędził? Czy dlaczego, że widzieli we mnie kogoś słabego? Bo jestem naiwna? A może to też dlatego, że po prostu jestem inna i inaczej się ubieram? 
Ale to wtedy nie o mnie źle świadczy, tylko o tolerancji ludzi. Czego sobie tylko nie wybaczę, to że próbowałam być jak ten tłum. Być nim. Robić jak on. Nie mówię oczywiście o dobrych ludziach. Cieszę się, że w trudnych chwilach były takie osoby jak i są teraz. 
  Mnóstwo razy, kiedy byłam młodsza ktoś spojrzał na mnie i się śmiał. Gadał między swoich wytykając palcami. Usłyszałam wiele razy "pięknych" wyzwisk. Gnębienia. Brak zrozumienia. Choć nazywałam kogoś przyjacielem, wcale nim nie był, gdyby mógł tylko, odsunął by się ode mnie najdalej. Teraz i tak jest podobnie... Byłam zaślepiona tym, że nie chcę korytarzy przemierzać sama, siedzieć w domu tylko na grach, nie widziałam nic innego. Czy to wszystko było mi potrzebne? Nie. Czasu nie cofnę, jednakże była to dobra lekcja. Nauczyłam się wiele, złamać mnie psychicznie jest ciężko. Zamiast reagować, po prostu ignoruję. No chyba, że jest potrzeba się odezwania, ale staram się tego nie robić. Często to tylko podsyca ten ogień.

Ludzie widzieli we mnie kozła ofiarnego, kogoś słabszego. Teraz tak nie jest. Może i gadają na mój temat za plecami, jednak najwidoczniej mają nudne życie, że ja ich interesuję, nie potrafią mi powiedzieć tego w twarz. Teraz nie spotykam się z tym, aby ktoś wytknął mnie palcem i obraził. Nie jestem kimś szczególnym, lubianym. Osoby, które chciały mnie poznać i znają, lubią moje towarzystwo i zachowanie wiedzą jaka jestem i im taka nie przeszkadzam. A takich osób teraz jest więcej. :) i dziękuję im za to z całego serca!

  Powiedzmy jestem kimś kto poradził sobie z przeszłością, polubił siebie, poznał na nowo, przebaczył sobie. Niedawno byłam kimś zapłakanym, nawet jeszcze dobre trzy tygodnie temu. Jak każdy inny miałam chwilę słabości, ale to już nie przez obcych mi ludzi. Teraz jedyna rzecz, z którą ciężko mi czasami się pogodzić to moja choroba, właśnie miastenia. Nigdy nie przywyknę do stanu, gdzie jestem przykuta do łóżka, kiedy w tym czasie mogłabym robić cokolwiek. Łapie mnie kac moralny, samotność, bezruch, osamotnienie do potęgi, odczuwam, że nie jestem kimś ważnym dla bliskich mi osób. Ale z tym ostatnim się pomyliłam. Zaczęło się od tego, że czułam, że mnie łapie gardło, jednak będąc w ruchu nie dałam organizmowi wypocząć, co powinnam była zrobić. Ja to olałam, olałam branie tabletek, brałam je na nowo zdecydowanie za późno. Byłam zbyt pewna siebie, a lekarka tyle razy powiedziała, że mi nie wolno robić z lekami sterydowymi po swojemu. Teraz zrozumiałam jaką mają ważną rolę w moim samopoczuciu, działaniu. W końcu choć chciałam iść, ubrałam na nowo piżamę i się położyłam. Był to czwartek. Jak się położyłam, tak prawie nie wstawałam do środy, to były ostatnie dni na zaliczenia. Mój pokój jest malutki, nie ma w nim okna, stąd jest w nim ciemno. Jak ktoś zapalał światło miałam ochotę się rzucić z nożem, pomimo, że obok żadnego nie było. Moje oczy widziały przez mgłę, prawa powieka opadała na samą źrenicę, drugie przez to robiło się olbrzymie i wzrok mi siadał. Mówić nie mogłam, mięśnie za to odpowiedzialne były wykończone, języka wytknąć też nie mogłam, nawet pierwszy raz zaczęłam tracić kontrolę nad swoją lewą ręką. Będąc leworęczną jest to straszne. Jedyne co robiłam to leżałam, spałam, oglądałam odcinki dram. I myślałam. Zwłaszcza nad jednym - moja lekarka zaleciła mi branie Imuranu. Pacjenci określają to jako "małą chemię", a wiadomo z czym to się kojarzy. Podobno wpływa na płytki krwi i ogólnie krew i trzeba robić badania co miesiąc by kontrolować czy coś złego się nie dzieje. Postanowiłam, że skoro nie zaczęłam od czasu wizyty, ani od stycznia brać, zacznę od lutego. W środę byłam w szkole, w czwartek też, w piątek nie dałam rady - było gorzej. I piątek jak i sobota okazały się już nie do zniesienia. Znowu ciemny pokój, światłowstręt, w ręce ledwo palce zginam, mówić nie potrafię wyraźnie... zaczęłam czytać opinię o Imuranie. Stąd jak to inni pacjenci nazywają ten lek skojarzyłam sobie, że to ma działanie podobne jak ludzie biorący leki na raka. Imuran zatrzymuje produkowanie przeciwciał, co jest dla mnie ogromnym plusem, jednak idzie dopiero to odczuć po upływie 3 miesięcy. Choć jest duża tolerancja, nie musi wcale tak być w moim przypadku. To pierwsza obawa. Nie tyle co wpływa na krew, ale niszczy wątrobę. Nie raz moja miała spore problemy przy sterydowych lekach, więc co dopiero przez to. Na starość nie chcę mieć niewydolności wątroby. To druga obawa. Potrafiłaby sprawić, że bym miała mnóstwo innych problemów, których nie jestem wstanie i nie chcę wymieniać po już 3 obawa. Jednak najbardziej uderzyło mnie wypadanie włosów, nawet do ich całkowitej utraty. Ja włosy gubię i gubić będę. Mam je cienkie i słabe. Wątpię, że moje by to przeżyły. Podobno wypadają na początku, potem przestaje, ale moja mama brała coś podobnego. I do tej pory widzę co to zrobiło z jej włosami. Choć powinnam na to nie patrzeć, żyłam studniówką, dopiero moje włosy nie są istnym sianem i pokochałam je takie. Obawa czwarta jaka we mnie narosła była najbardziej bolesna. I to wszystko sprawiło, że na moim policzku powstała rzeka łez. Nie potrafiłam się uspokoić, a negatywne emocje działają na moją niekorzyść. Czułam się jeszcze gorzej, zaczęłam pisać do przyjaciela rzeczy naprawdę straszne i przykre. Na momencie przyszedł. Choć nie potrafiłam wypowiedzieć, to co chciałam, nie musiałam. Poczułam bliskość i że nie jestem sama. Sprawiło to, że odżyłam. Imuranu nie zamierzam brać. Wolę poczekać nawet pół roku aż będę normalnie funkcjonować. Za dużo obaw we mnie narasta przez taki lek. Teraz medycyna idzie do przodu, może dożyję momentu, kiedy ogłoszą, że mają sposób aby wyleczyć i mnie. Teraz jest sposób na wyleczenie raka. 

  Jestem człowiekiem z obawami jak będzie wyglądała moja przyszłość, starość. Ja może i pogodziłam się z moją chorobą, ale czy mój przyszły partner, jak taki się znajdzie zaakceptuje mnie taką? Czy wgl. któryś mnie zaakceptuje, pokocha? Czy spełnię swoje skryte marzenia? Uda żyć mi się szczęśliwie? Czy na starość będę musiała trzymać szczękę i wkładać chusteczkę jak pewna pani, którą tylko raz widziałam podczas mojej wizyty? Mam dużo obaw dotyczących tego, jednak nigdy już obcych mi ludzi. 
  Między kiedyś, a teraz jest wiele rozdziałów, wiele moich twarzy, wtedy byłam kimś innym i teraz jestem zupełnie kim innym. A kim? Kimś kto wygrał. Jednak cały czas walczę. I nie zamierzam przestać. Jeśli z czymś przegram, ważne będzie to, że próbowałam. Zawsze będę miała kłody pod nogami, jestem osobą która posiada malutko siły fizycznej, pomimo pozoru szerokiego ramienia. Nie wiem dlaczego ktoś twierdzi, że skoro mam takie ramię to jestem silna, chyba nie widział wtedy na oczy jak wygląda biceps, albo ręka która posiada wyrobione mięśnie. XD Mniejsza. Spotykam się właśnie z niezrozumieniem, że jestem przez miastenię osobą specyficzną i nie mogę wielu rzeczy. 
 Najbardziej jednak zapamiętałam niektóre komentarze wypowiedziane przez innych. Co z tego, że tańczę na bractwowych spotkaniach? Owszem, w jakiś sposób jest to wysiłek, ale nie każą mi bez przerwy tańczyć. W każdej chwili mogę usiąść, odpocząć, nie tańczyć tylko siedzieć, chociaż nie jest to na tyle męczące, aby była taka potrzeba. Dałam pokaz mojej klasie i klasie, którą raczej kiepsko znoszę (niestety ta druga nie doceniła występu mojego i kolegów :c). Na drugi dzień uwaga na całą szatnię od wfu, takie oto słowa: "tańczyć to tańczy, ale na wfie nie ćwiczy!" a potem, że taniec też męczy czy coś w tym stylu. Jeśli to miał być żart to kiepski. Zwłaszcza, że nie na miejscu i opowiadałam o tym co mi wolno a co nie. Wiem jaka byłam wykończona po ćwiczeniach dla siebie i jak to się skończyło. Lekarka ostatnio odpowiedziała mi sama, że to co mi rozluźnia mięśnie albo wprawia je w wysiłek jest zaprzeczeniem dla mojej choroby. Po prostu nie mogę i tyle, wręcz mi nie wolno jak to powiedziała. Jednak, kiedy tańczę czuję się szczęśliwa i jednak coś mogę robić. Nie wiem po się tłumaczę, może dlatego aby spróbować ogarnąć taki tok myślenia.
Tak samo jeśli mam problemy i to po prostu widać po moich oczach, mowie, ta litość i współczucie... a na co mi to? Mam użalać się nad sobą, bo nie rozumiem? Słowa "biedna", "żal mi Ciebie" cokolwiek w tym stylu strasznie mnie drażni i mam dosłownie wtedy stać się kimś kto podpala ludzi .-. W takich chwilach chcę by nikt nie zwracał na to uwagi i przy każdej okazji nie okazywał mi dwóch wymienionych wyżej. Ani nie okazywał jaka jestem inna. Uhh! I tak wiem, że za plecami gadają na mnie, raz jaka jestem biedna, dwa jak mam źle, trzy jak mi współczują, cztery że ubieram tak jak mi się podoba, bo one w życiu by nie ubrały xD Ahh.... nie wiem, tymi rzeczami mogę się tylko podetrzeć, przykro mi, a tak właściwie to wcale. 
Nie będę miła ani tego znosiła. Tak samo nie wiem co w tym dziwnego, że szłam z kimś na studniówkę. Tak, póki mam kontakt z takim czymś, mam pewien ubaw. Po prostu mnie to bawi. Chyba jak skończę szkołę jednocześnie będę się cieszyła, że to się skończy, ale jeszcze bardziej, że nie będę mogła śmiać się z tego. :c

Człowiek nigdy drugiego człowieka nie zrozumie, jeśli sam nie dozna tego samego. Mam i swoją definicję, że osoba zdrowa nigdy nie zrozumie osoby chorej.




 Moje życie jest bardzo zależne od jednego - szczęścia. Żałuję, że za późno to pojęłam, jednak przez trudy ciężko było to dojrzeć. Cały czas się uczę i próbuję uniknąć przykrego dalszego życia, starości. Staram się być taka uśmiechnięta jak byłam mała, pomagać sobie produkować endorfiny, nie tylko czekoladą. ;) Mam tylko nadzieję, że teraz skoro się tego nauczyłam, los będzie mi przychylny i uczyni mnie szczęśliwą, bym mogła żyć jak inni. Grunt to nie poddawać się! I nie przejmować się frajerami! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz