piątek, 27 lutego 2015

8. Gdzieś w niewiadomej

  Poprosiłam jakoś niedawno o gorącą herbatę. Nawet nie wiem kiedy zdążyła mi ostygnąć. Nawet nie wiem jak to się stało, że ledwo usiadłam, a jest taka godzina. Tak... doba jest zdecydowanie za krótka. Kiedyś płakałam, że dni są za długie, ciągną mi się niemiłosiernie długo. Jeden z dowodów, że moje życie jest na kolejnym etapie. 
  Choć miałam tyle obaw i nie wiedziałam jak ruszyć z miejsca, dążę nadal do celu nie zakładając ani przez chwilę negatywnych opcji. Sama się na tyle zmotywowałam, że nie stoję w miejscu. O biologię przestałam się bać, nawet jeśli do tej pory nie przekonałam nauczycielki. Bardziej boję się o chemię, jednakże choć dwa miesiące to krótki okres, właśnie w te dwa miesiące mogę zdziałać wiele. Znam swoje możliwości. Matematykę też opanuję, muszę tylko powtarzać sobie w domu materiał. Właściwie pierwszy raz się tak na serio uczę. Dzisiaj jednak robię sobie wolne, weekendu za to nie mam. Czeka mnie sporo pracy. Może uda mi się choć trochę wyleczyć z tego stanu w jakim jestem. Nie nie... nie mówię o miastenii, aczkolwiek to dzięki niej mam tak słabą odporność, że w dwa dni zrobił mi się stan zapalny prawdopodobnie oskrzeli. Mam na zmianę to kaszel mokry, to suchy i mam nadzieję, że nie zrobi się zapalenie płuc. A jeśli choruję to automatycznie dostaję objawów miastenicznych. Jeszcze niedawno z dnia na dzień wyraźniej mówiłam, dzisiaj znowu ledwo. Ale... i tak nie przeszkadza mi to. Jestem w pewnym sensie szczęśliwa, bo nie siada mi na oko. Widzę normalnie! Uwierzcie... to jest coś naprawdę pięknego, kiedy coś nie ogranicza patrzenia, nie każe zamknąć oka, spuścić wzrok, bo nie możemy normalnie patrzeć przed siebie. Paulinę, przyjaciółkę z klasy zawsze wzdryga widok, kiedy patrzę na nią, podnosząc głowę do góry i widzi jak powoli powieka nachodzi na oko. Dziwnie to wygląda. Ja za to się śmieję, że kiedy jedno oko ma taki problem, to zdrowsze, gdzie powieka mi nie opada (lewe oko) staje się... dwa razy większe. Dostaje takiego wyszczerza, co mnie samą przeraża, ale i jak męczy. Widziałam już raz podwójnie, podziękuję, nie chcę kolejny raz.  A porozumiewać mogę się na wiele sposobów. Jeśli mówić nie mogę, mogę słuchać, pomilczeć z drugą osobą. Wierzę, że nadejdzie okres, kiedy choroba przestanie dawać o sobie znać, nawet jeśli dam wycisk swojemu organizmowi. Wierzę w swoje szczęśliwe, przyszłe życie. Sama myśl o tym... sprawia, że nie potrafię powstrzymać tego uśmiechu na twarzy i ciepła w sercu. 
  Właśnie moje marzenia, moje cele sprawiają, że tak pnę do przodu. W klasie już pokazałam, że nawet praktycznie od zera można zajść daleko, a w maju chcę udowodnić, że można i jeszcze dalej. Mam dość ambitne plany, jednak siedzeniem ich nie zrealizuję. Ostatnio nie mam czasu nawet na siedzenie, a nawet nie mam na to ochoty. Uważam, że strasznie i tak marnuję czas, niekoniecznie pisząc tutaj, ale w wielu przypadkach. Jednak nie chcę skończyć na pojękiwaniu i oczekiwać, kiedy w końcu skończę pracę, bo mi się dłuży, bo mam dość stania przy kasie itp. Wolę zajmować się czymś, co mnie interesuję, co umiem i nawet nie zauważać kiedy godziny tak lecą, aż będę mogła spakować wszystko, ubrać się, wsiąść do samochodu, zrobić jakieś ewentualne zakupy i być w domu, gdzie czeka na mnie ukochany, a liski skaczą z radości xD :) Nawet jeśli byłoby to rutyną, nie przeszkadzałoby mi to. I tak wiem, że rutyna... u mnie to niemożliwe. xD Jeśli ją odczuwam, troszkę pojęczę, potem nagła motywacja i działam. A wiem, że teraz jeszcze mam lekko. Za rok będę już miała ciężej. 
  Jednak i tak błąkam się jeszcze w wielkiej nieświadomości. Nie wiem co mnie czeka, na czym stoję. W wielu przypadkach nie wiem jak postąpić. Choć jest słowo "chcę", coś to powstrzymuje. Niepewność? Sama nie wiem. Próbuję się nie zgubić, a odnaleźć. Długo jeszcze będę tak błądziła, zakładam. Wiem, że odnalazłam jedno - spokój względem przeszłości. Przestała mnie nękać. I dopiero od tygodnia widzę... że czas potrafi jednak zmienić wiele. Nie w każdym przypadku, jednak nawet jeśli jedna dusza zmieni kierunek - dla mnie to coś niemalże pięknego. Do ludzi z gimnazjum nie mam już takiego żalu, usłyszałabym tylko "przepraszam", nawet tłumacząc po prostu, że to było gimnazjum... sprawy by nie było. Jednak większości tych ludzi nie spotykam. Z Karoliną się widziałam dzisiaj i coś przeczuwałam, że na nią trafię w galerii. Tak... miałam żal, że właściwie to dzięki niej mogłam zapomnieć o Oskarze, ale również mnie wspierała. Nie wiem czy jest świadoma tego co zrobiła, ale... właściwie teraz jestem jej wdzięczna. Gdyby nie to, los potoczyłby się inaczej. Tak musiało być. Miałam żal do niej, że mnie tak traktowała, nigdy nie stanęła w mojej obronie, pozwalała aby nawet i ona jeśli co do czego, stanęła przeciw mnie. Ale... matko, toż to gimnazjum było! I jednocześnie to rozumiem, jednocześnie nie rozumiejąc. Cóż, jestem szczęśliwa, że mogę z nią pogadać, że możemy się spotkać, pogadać, pomimo braku czasu, jednak ten kontakt jest. Nie zbywa mnie, ani ja jej. 
Też jedna osoba, która tak uwielbiała z towarzystwem mi nieziemsko dokuczać w gimnazjum, dzisiaj wita mnie tulasem, pytając co u mnie, widzimy się na bractwie jak jesteśmy obaj, a nawet u Pati jedliśmy razem gofry, mianowicie chodzi mi o  Mateusza. Właśnie tydzień temu w sobotę mnie przeprosił osobiście, kiedy jakoś rozmowa zeszła na temat tamtego nieprzyjemnego okresu. Przeprosił mnie już na moich początkach z bractwem. Może poprzez Olę, ale liczy się to, że to zrobił. I żałuje. No cóż, wtedy nie wiedzieli z czym się borykam i jaka jestem. W gimnazjum zawsze tak jest. Nie widzi się przyczyn, tylko fakty. Też szczerze byliśmy dziećmi, teraz dopiero mamy inny tok myślenia, inaczej spostrzegamy świat, widzimy to, co kiedyś było niemalże niewidzialne. Mnie tylko zadziwia jedno - że jak się o tym nie pomyśli, to się tego nie odczuwa. Przebywając w towarzystwie ludzi w naszym wieku, nie odczuwamy, nawet nie widzimy jak się zmieniliśmy. 
  Taak... jest wiele czynników sprawiających, że się motywuję, a co najważniejsze, że jestem szczęśliwa. Szczęście nie jedno ma imię. Ktoś może być szczęśliwy, bo wygrał w totka, ktoś może być szczęśliwy, bo kupił coś bliskiemu, dostał prezent, udało mu się zrobić pyszny obiad, udało mu się osiągnąć cel, spełnić marzenie, wygrać coś, mieć najlepszy wynik, wynik lepszy od poprzedniego, zakochał się szczęśliwie, miał wspaniały dzień, zjadł ulubioną potrawę, widzi ulubiony kolor, spotkał się z ludźmi których uwielbia, kocha.... matko, tego jest tak wiele, że nie jestem wstanie wymieniać. Dzisiaj w autobusie aż się uśmiechnęłam widząc szczęście pewnej starszej pani. Miała wnuczkę na kolanach i tak siedziała. Ale wiecie co? Ten jej uśmiech był zaraźliwy. Jej szczęście, że spędza czas ze swoją wnuczką, że może ją mieć na kolanach. Była taka dumna, taka szczęśliwa! Piękny widok w tak szarym autobusie. Większość ludzi nie widzi tych drobiazgów. Jednak ja jestem ich wielbicielką. Nie chcę zamykać sobie oczu na tak piękne chwile, a czerpać z tego radość, energię, która sprawia, że funkcjonuję. Naprawdę miałam ochotę podejść do tej pani i podziękować jej za to, że jest taka szczęśliwa, taka promienna. Dzięki takim sytuacjom widzę jakąś nadzieję dla społeczeństwa, gdzie częściej tracę wiarę. 
  Kto wie... może nie będę musiała w niedalekiej przyszłości szukać takich chwil, sytuacji, bo codziennie aż do mojego ostatniego dnia będę miała własne źródło nieprzemijającego szczęścia. ;) 

piątek, 20 lutego 2015

7. Gęsta mgła

  Czasami nadchodzi taki okres, kiedy dobre samopoczucie znika, pojawia się za to niepewność. Próbuję w spokoju przemyśleć, wyciszyć... nadaremnie. Czy podołam swoim celom? Czy ja dam radę? 
  Cały czas czegoś się uczę, kształcę i niekoniecznie jakichś wzorów, schematów czy regułek. Dopiero pojmuję pewnie pojęcia, jak odczuwa się dane uczucie, jak sobie radzić, jak żyć. Jestem jednocześnie pełna determinacji i gotowa działać, a jednocześnie jestem tym wszystkim zmęczona. Nie potrafię opisać tego odczucia. W głowie mam taki tłok, a serce bije tak niepewnie. Mówić mówię do tej pory niewyraźnie i najchętniej bym się położyła. Choroba nie przeszkadza mi na tyle jednak, aby to zrobić. Za chwilę dalszy ciąg powtarzania sobie biologii. 
  Codziennie powtarzam sobie, że dam radę przygotować się w tak krótki okres całego materiału. Przecież ja to umiem, wystarczy sobie powtórzyć. Jednak widząc czasami wątpliwości innych, sama zaczynam się wahać. Nie mogę. Tak jak zapewniam innych, że sobie poradzę, udowodnię po raz kolejny, że się nie myliłam. Potem mogą nazywać mnie czarownicą, bo po raz kolejny moje słowa się sprawdziły, a ja będę miała satysfakcję. Przestałam bać się angielskiego, za to na nowo matma wzbudza we mnie strach. I chemia. Ale ja sobie nie poradzę? Dałam radę przejść przez trudy, udało mi się wybić w klasie na praktycznie najwyższy szczebel w zaledwie jeden semestr, kiedy zawsze byłam prawie na końcu. Udało mi się nawet nie zwariować, wyjść z załamania nerwowego bez psychotropów czy psychiatry. A jeśli zdarzy mi się upaść - przecież tyle rąk wyciągnie do mnie rękę. :)
  Dzisiaj zauważyłam, że dawni koledzy... cóż, nie zapomną kim kiedyś byłam. Jesteśmy tylko ludźmi. Oni tak samo jak ja, więc nie rozumiem, dlaczego jeśli nawet podbiegnę, by dogonić Patrycję na przerwie, kiedy mnie nie widzi, ja obok siebie słyszę już parsknięcie kolegi z gimnazjum? No tak... właściwie nie powinnam nawet go tak nazwać. Nie wiem czy ma się za lepszego, czy lubi śledzić każdy mój krok. Z jednej strony naprawdę, mnie to bawi, z drugiej widzę, że to co na mnie nakleili - czas nie ważne jak długi nie zdejmie tego. Na pokazie na prezentację średniowiecza jaki dałam z dwójką osób również odebrał jako coś z czego można kręcić bekę. Nie rozumiem tego. I nie wiem czy chcę, bo bym musiała zacząć myśleć jak on, oni... zniżać się do tego poziomu. Po prostu po raz kolejny oleję to i będę się śmiała z tego, że najwidoczniej oni stoją w miejscu. Nadal. Po tylu latach. 
  Co kieruje człowieka? Chęć bycia akceptowanym, fajnym, popularnym, zostawić po sobie jakiś ślad w pamięci/kartach historii...? Kiedyś sama chciałam być po prostu akceptowana, ale odkryłam jedną rzecz - że nie muszę tego robić. Przecież jestem akceptowana w gronie, w którym dobrze się czuję, w którym chcę przebywać. Na co mi zdanie obcych mi ludzi? Popularna nigdy nie chciałam być. Nie zamierzam jakoś zabłysnąć i być znana. Dlaczego inni ludzie nadal naklejają na innych karteczki z dopiskiem? Pomimo tego, że i tak zawsze już będę inna, denerwuje mnie jeden fakt - że jak ktoś mnie widzi, od razu wie, że to ja. "To ona" - mam takie wrażenie, że ktoś na mnie spojrzy i nagle jakby wiedział o mnie wszystko. Przez jakieś plotki, pogłoski, a może przez te poprzyklejane karteczki, które pewnie na mnie widać? Nigdy nie zamienili ze mną słowa. Nie spędzili czasu. Nie potrafią nawet powiedzieć co lubię przykładowo jeść, albo jaka jestem. Nic. Wymienią moje imię, nazwisko, jak wyglądam (dość specyficznie, ale każdy wygląda w końcu inaczej) i co o mnie słyszeli, widzieli ewentualnie co robię.
   I zastanawiam się dlaczego mój wujek cały czas coś papla na mój temat. Dlaczego w jego zborze ja jestem taka tam znana? Bo tylko raz tam byłam? Bo byłam z Sebastianem? Co chwila słyszę, że coś o mnie mówiono. Dlaczego jestem taka interesująca i co robię? Przez to mój tata obraża mojego przyjaciela, ma jakieś swoje wyobrażenia, obawy sama nie wiem już co... nie podoba mi się to, że próbuje wmieszać swoje zdanie, które jego zdaniem jest najważniejsze. Ponad wszystkie inne. Oni są też tylko ludźmi. Jak są szczęśliwi w to co wierzą, jeśli nie mordują ludzi, jeśli ktoś otworzy im tylko drzwi i mają swoje nadzieje na lepsze jutro, to dlaczego oni są źli? Nie mieszają się do tylu spraw, co na przykład katolicy bądź polityka. 

  Znowu odczuwam to uczucie niepewności. Tak bardzo chcę, aby udało mi się osiągnąć cel. Żyć jak ja to widzę za każdym razem zanim zamknę oczy... ale co jeśli spotka mnie szara rzeczywistość? Jeśli tak naprawdę nie mam na co czekać? Nie chcę tak myśleć. Teraz mógłby ktoś mnie przytulić. Od razu bym odżyła. Nienawidzę, kiedy we mnie wzbudzają się pewnie emocje. Jestem wtedy taka nieznośna. Jednak ufam, poczekam, sprawię by te negatywne uczucia zniknęły. Serce tak drga na samą myśl. Chciałabym jednocześnie żeby coś się zaczęło, ale się tego boję. Odrzucenia. Potem zawsze jest inaczej, nigdy tak samo. Zawsze mnie tylko spotykało to odrzucenie. Nie chcę tego po raz piąty. Bo zamiast poznać od środka, ludzie widzą te karteczki. Chcę by tym razem było inaczej. Jednak w tym momencie znaczę tylko tyle co jakakolwiek rzecz, która ma nazwę. Dlaczego tak piszę? Bo z każdym dniem odczuwam to coraz intensywniej, tą mieszankę, jednocześnie boję się tego. Chcę jednocześnie, ale strach mnie powstrzymuje. Chciałabym w końcu tak na serio być szczęśliwa, a nie się do tego zmuszać. Momentami to męczy, kiedy pomimo uśmiechu, nic się nie zmienia. Tak jak mówię niewyraźnie, tak nadal jest. Tak samo jak nic nie zmieniło się w moim życiu. Stąd choć uważam, że ta forma miłości jest jedną z najpiękniejszych, samotna jest czymś najgorszym. 
Czuję jakby ta mgła mogła się zmaterializować i mnie złapać. Nie wypuścić, póki promień światła jej nie zabije. Przez to jedno uczucie, odczuwa się największą samotność. Też boję się sama zacząć, jeśli nie widzę nic z jego strony. A przecież nikt za mnie nie zrobi pewnych kroków. Nie wiem dlaczego pozwoliłam, aby to tak szybko we mnie dosłownie wyrosło. Widząc szczęście innych, sama zaczynam odczuwać chęć, że chcę podobnie. Jednak jak już powiedziałam - nie przewiduję tego, aby poszło w złym kierunku. Chcę wierzyć, że tym razem... będzie po prostu inaczej, tym razem zamiast zostać odrzuconą, chcę aby pod tym względem mnie zaakceptowano. Bym najchętniej się położyła i pozwoliła wyobraźni działać, jednak biologia czeka, a chemia w kolejce. Na to przyjdzie jeszcze czas i w każdym momencie wyobraźnia może odesłać mnie to tego pięknego świata. Chyba się uzależniłam. Czas pokaże jednak, czy to mi wyjdzie na dobre. 


 Zaakceptuj to, że lubię cię trochę bardziej niż powinnam...

wtorek, 17 lutego 2015

6. Ludzkie bydło

  Za uchem mam ołówek, w ręce trzymam stary zeszyt z pożółkłymi kartkami. Wędrują polną ścieżką szukając swojego miejsca. Wiatr jest moim jedynym rozmówcą, mój towarzysz każdej wyprawy. To on mnie prowadzi, ja jestem tylko zagubioną duszą... 

  A tak wracając do świata realnego, dzięki temu blogowi mogłam zmierzyć się z przeszłością, opisać mniej więcej przez co przeszłam, jak się czułam i przyznam, że bardzo mi to pomogło. I tak wiem, że nikt tego nie odczuje co ja. Jednak nie chowam urazy do tamtych ludzi, ani do tego że tak się to wszystko potoczyło. Właściwie to mnie ukształtowało, to dzięki tym ludziom jestem kim jestem. Już aż tak się nie krzywdę i nie boję pomyśleć o tamtych przykrych dniach. Jednak nie każdy jest wstanie sprostać temu, ktoś o słabej sile psychicznej mógłby już dawno się poddać i były osoby, które mi powiedziały, że na moim miejscu nie poradziłyby sobie. No tak, żeby sobie poradzić, to trzeba nauczyć się tak żyć, gdybym sama była wrzucona na głęboką wodę i kazano mi sobie samemu radzić w tym bagnie, raczej też marne moje szanse. Tyle, że nie jestem osobą, która się poddaje. Każdy człowiek jest inny. 
  Jednakże to co kieruje nami jest dobre? Gdzie się ktoś nie obróci - stereotypy. Media. Jeden wielki szajs. Ludzie widząc osobę, nawet nie grubą, a przy sobie, już przyklejają karteczkę z dopiskiem, że pewnie tyle wpieprza. Ktoś ma szersze biodra, już jest gruby. :v Ktoś kto nosi tylko czarny (nieeee, wcale nie mam na myśli siebie, nie) to od razu chodząca żałoba, czarna wdowa, satanista... taaa wiele razy to słyszałam za plecami. :v Osoba lubiąca róż jest lalką barbie, osoba mająca kilo tapety jest pustą osobą. Osoby noszące glany to zazwyczaj brudasy, a najlepiej chłopacy w długich włosach ubierający bojówki i koszule. Blondynki są głupie, rude fałszywe, dresiarze to by tylko się tłukli, każda babcia to chodzący narzekający moher, osoba dobrze się ucząca to kujon, mnóstwo stereotypów o policji, idużodużojeszczewięcejinnychnieziemskowkurzającychstereotypów. 

Nie mówię, trafiają się osoby, gdzie można przypisać owe karteczki, ale kurde, jak można nie znając osoby? Nie każdy jest taki, jednak wszyscy wkładani są do tego samego worka. Wystarczy, że spełnia odpowiednie kryteria, ukrywając resztę. Są tylko skupieni na tym co widzą, na faktach. Tak samo media nie są lepsze. Wystarczy, że na chwile coś jest modne - połowa świata za tym lata. Media ogłoszą to i tamto - to aż huczy. Gdzie są własne poglądy, myśli, życie? Wiecznie sterowanie i pozwalanie dopisać sobie karteczkę i przykleić ją na siebie - tak to widzę. Duże przywiązanie ludzie mają do tego jak ktoś się ubiera, obnosi... "ona chodzi tylko w czarnym, satanistka pewnie... czarna wdowa... chodząca żałoba". Bo uwielbiam nosić kolor czarny? Pod tym kryje się wiele innych rzeczy, jednak ludzie nie słuchają przyczyn. Widzą tylko fakty. Dla mnie ktoś mógłby chodzić w historykach na co dzień, w szatach, ciuchach z każdej innej epoki bądź kreowała własny styl. Kiedyś ludzie to nosili, dlaczego teraz nie mogą? Bo nie wypada? Bo teraz są inne czasy? A czym różnią się od innych? Praktycznie technologią. A co ona ma do tego, czy ktoś ubierze się tak, a nie inaczej?
Świat się zatraca. Na pytanie "czym się interesujesz?" większości jest ciężko coś powiedzieć. Zazwyczaj odpowiedzią na takie pytania jest: słuchanie muzyki, sport, oglądanie telewizji, ewentualnie gry. Jednak nie wyszczególnią tego. Może fakt, nie muszą, nie chcą tego dalej rozwijać, ale to tak żałośnie brzmi. Jakby ludzie sami nie wiedzieli co ich interesuje. A jeśli już ktoś się wyróżnia za bardzo - to też jest źle. Inaczej spostrzegany, niczym dziwadło. 
  Stąd ciężko czasami innym ludziom żyć w zgodzie z szarym tłumem. Często popychane właśnie jak bydło. Łatwo zauważyć ten kontrast pomiędzy innymi subkulturami, ludźmi, którzy nie chcą się wyróżniać. Tak samo nie podoba mi się jak religia prowadzi ludzi, nie pozwala na własne poglądy, myśli. Nie rób tego, bo to złe, tamto to dzieło szatana, postępuj tak, rób tak to potem blablablablabla... najlepiej chodzić do kościoła, dawać na tacę i jakim prawem inny człowiek może rozgrzeszać drugiego? Bo miał święcenia? Nie mam na myśli - chodźmy gwałćmy, zabijajmy, przecież do piekła nie trafimy, bo go nie ma. Właśnie religia ma swoją dobrą stronę, bo pomimo wszystkiego uczy dobrych wartości. Jednak po prostu nie wierzę w kościół. W całą resztę... bym musiała się nieźle zagłębić, bo mam swoje spojrzenie na to, swoje poglądy.
   Też nie jestem zdania, żeby połowa świata nagle zaczęła ubierać się przykładowo jak ja i lubić to co ja, robić itp. xD Każdy jest indywidualistą, nieważne już czy kieruje się tym co większość czy mniejszość. Mnie po prostu smuci to, że ludzie nie zauważają momentu, kiedy siebie zatracają. A zdarzyło widzieć mi się takie przykrości. Przykładem jest dajmy na to Oskar. Jak go poznałam, był nieśmiałym chłopakiem, słuchał francuskiego rapu, tego co mu w ucho wpadło, uwielbiał parkour i sam trenował. Nie miał zwyczaju kręcić bekę i zachowywać się jak głupek. Był spokojny i cichy, pomimo tego, że na pewno nie chciał być się jakoś szczególnie wyróżniający, jego zawsze coś w moich oczach go odróżniało do reszty. Taka aura tajemniczości zawsze go okalała. Chyba w tym byłam najbardziej zauroczona. Jednak właśnie przez to długo zajęło mi dojście do siebie, kiedy otwierałam oczy i widziałam, że dawny Oskar... po prostu przestaje istnieć. Coraz bardziej był jak to całe tło, to co go zawsze wyróżniało, jakby zniknęło, inne zainteresowania również. Parkoura już nie uprawiał, zajął się tylko grami, spotykał się z kolegami, grał w kosza... cały czas jednak coś go wyróżniało, jednak potem koszykówka gdzieś zniknęła, spotkania z kolegami były, pojawiło się jaranie, picie i chodzenie na imprezy. Charakter... prawpodobnie wiele się nie zmienił od tego czasu. Jednak teraz tego człowieka nie znam. Wszystko co było w nim inne, zniknęło, teraz mogłabym powiedzieć o nim niewiele. Nigdy nie pozwolił mi się zbliżyć do siebie od czasu 16 lutego 2009 roku, gdzie miesiąc później w 13 piątek po prostu wszystko się zakończyło. Pomimo tego, że byłam zdolna wpaść na głupie i chore pomysły, robiłam wszystko by jakoś dotrzeć do niego, aby dał mi szansę aby tylko porozmawiać, zaczęłam ufać nieodpowiednim osobom myśląc, że mi pomogą... jestem mu wdzięczna za to, że kiedy byłam atakowana, on sam nigdy nie dołączył do reszty. Po prostu na uboczu stał, ani nie atakował, ani nie bronił. Sama wiem, że za plecami co innego już na pewno na mnie gadał, sam pewnie mnie wyśmiewał, jednak nigdy na moich oczach. Może dlatego, że wiedział o moim uczuciu. Teraz... no nie życzę mu źle, o ile się nie mylę jest szczęśliwy, ma dziewczynę, do tej pory trzyma się ze swoimi przyjaciółmi z gimnazjum. Życzę mu powodzenia przede wszystkim. Chociaż... nie wiem czy to przez powrót do wspomnień, cały czas chciałabym wyjaśnić to, czego sobie nie dał. Dla mnie to jak rozdział czekający na jego zakończenie, pomimo, że dawno to zrobiłam. Cały czas czekam na moment, kiedy zdarzy nam się pogadać przy kawce/piwie, powspominać, pośmiać się z czasów gimnazjum, wyjaśnić to i owo, by móc sobie powiedzieć "cześć" widząc siebie na ulicy. Nie podoba mi się, że po prostu kazał mi się usunąć w cień i zapomnieć. Nie oczekiwałam nigdy wiele, ale no trudno. Może kiedyś jeszcze to nastąpi. Nigdy nic nie wiadomo. 
 Teraz na nowo wiążę się z tym uczuciem zauroczenia i nie wiem czy to dobrze. Jednak teraz inaczej podchodzę do tych spraw, inaczej to widzę i mam nadzieję, że będzie tylko dobrze. :) Na samą myśl uśmiecham się do monitora jak idiotka. 
Czas powtórzyć sobie matmę, zwłaszcza funkcje, wypić ciepłą herbatę, wziąć gripex, swoje leki, jeszcze więcej leków i iść spać. Byłam niedawno chora, nie chcę znowu powtórki, kiedy to siły nie mam nawet by pisać. 




Chodząc tak nie odczuwam zmęczenia. Cały czas czuję w ustach posmak przygody. Widząc wszystko co jest ciekawe opisuję w zeszycie, dopisując własne przemyślenia. Wietrze, chodźmy jeszcze dalej! Jeszcze tyle do poznania przed nami...

poniedziałek, 16 lutego 2015

5. Akceptacja

  Jak przychodził moment, kiedy wspomnienia miały zamiar mnie zaatakować - za każdym razem mnie pokonywały. Nie mogłam złapać tchu, a świat nagle przez łzy stał się zamglony. Siedziałam tak w ciemnym pokoju i czułam się bezsilna. Były one tak świeże... tak bolesne... ale jakoś sobie z tym poradziłam. Teraz kiedy nadchodzi moment, gdy muszę się z nimi ponownie zmierzyć, czuję bardziej jakbym dryfowała na powietrze, falowała między wspomnieniami, przyglądała im się z dystansu, przy tym nie odczuwając takich emocji. Teraz bardziej emocje odczuwam, kiedy pozwalam ponieść się wyobraźni. 
  Pewnie dużo razy użyję jeszcze podobnych słów do "kiedyś" albo właśnie użyję tego słowa. Muszę wrócić do tego co było, by przedstawić jak stało się to, że jest taka teraźniejszość. A dróg miałam mnóstwo - mogłam się poddać na dobre i w tym momencie nie pisałabym tego, a moje ciało zostałoby zagrzebane w ziemi na jakimś cmentarzu. Mogłam nadal tak siedzieć w pokoju i nadal płakać, w dodatku miastenia by sprawiła, że nie miałabym siły żeby wytrzeć twarz, ba nawet sięgnąć po chusteczkę. Mogłam też upodabniać się do społeczeństwa, gdzie tylko co by mnie odróżniało to imię, nazwisko i twarz. Mogłam też nadal żyć jakąś wizją, być nachalna, nie rozumieć tego czego powinnam, dążyć do niemożliwych celów. 
  Jednakże nie jestem tchórzem. Samobójcy są nie tyle co ze swoją decyzją dość samolubni, ale nie nazwę takiego człowieka, że jest odważny. Odwaga, by zabrać sobie życie? Każdy kto nie radzi sobie z problemami przy tym psychicznie wysiada, może sobie coś zrobić. Odwagą jest żyć, kiedy nie jest łatwo, a stara się z tego wyjść zwycięsko. Też ile można płakać i użalać się nad sobą i jak mam źle? Też nie zamierzam robić z siebie ofiary w tym wszystkim. I choć nie powiem, miałam okres kiedy innych zainteresowania, sposób myślenia, ubierania się, zachowania przekładałam na własne. Chciałam być jak moje koleżanki, robić to co one uważają za fajne, popalałam, kręciłam bekę ze wszystkiego i z wszystkich, ubierałam ciuchy podobne do tych co miały dziewczyny, a mój język był bardzo wulgarny... Przyznam, że tego za dobrze nie wspominam, wręcz mi za to wstyd. Jednak czy bym od początku była wyłącznie sobą i tak bym spotkała się z przykrością. Bo w tym całym tłumie jednak i tak byłam spostrzegana i wyśmiewana. "Brzydki, gruby ryj chce być ładny!" - i tak zazwyczaj to brzmiało. Będąc taka jak inni, nie akceptowałam siebie. Z każdą inną obelgą w moją stronę, wyśmiewaniem między swoimi, zaczęłam siebie nienawidzić. Widziałam tak jak inni widzieli mnie. Kiedy już u boku miałam prawdziwych przyjaciół, było to bardziej wszystko znośne, coraz mniej patrzyłam na zdanie obcych mi ludzi. Czułam się zdecydowanie lepiej. Jednak i tak siebie nie akceptowałam. 
  Do tej pory, nawet dzisiaj napotkałam się ze wzrokiem ludzi, dla których kiedyś znaczyłam tyle co nic, a ich zabawą było mi uprzykrzanie, obelgi itp. Kiedyś bym czuła się nieswojo mając nadzieję, że im przejdzie. Teraz bym mogła tak patrzeć i czekać aż się odezwą, albo po prostu ich olać. Jednak zastanawia mnie jedno - kiedy zajmą się sobą, kiedy w końcu dorosną? Raczej nie jestem kimś, kogo życie jest bardzo interesujące. A teraz nie bałabym się podejść i strzelić .-. 
Nigdy nie próbowali mnie poznać, zaakceptować. Moje leki były dla nich po prostu sterydami, którzy oni znają. Nie mają do tej pory pojęcia ile tym lekom zawdzięczam, pomimo swej ceny jaką płacę po dziś dzień. A dzisiaj zauważyłam, że od tamtego czasu wcale się nie zmienili. Było to 4 lata temu. W tym momencie jest mi ich trochę szkoda. 

No nic, po przejściach, kiedy mogłam odetchnąć, zauważyłam że naprawdę siebie nie lubiłam. Czułam się nikim z problemami tak śmiesznymi, że ten kto by mnie posłuchał pokręcił by tylko głową. O sprawach sercowych pisać wyjątkowo mi się nie chce, a też dołożyły swojego. Na to poświęcę jednego całego posta. Jednak jak żyć nie lubiąc siebie? I to pytanie mnie dręczyło. Byłam kimś kto nie ma własnych zainteresowań, stylu... i od tego zaczęłam. Kiedy coraz bardziej odkrywałam siebie, tym samym automatycznie zmieniałam się zewnętrznie. Moje ciało... cóż, schodząc z leków, zaczęło jakoś wyglądać. Mam teraz kształty, od studniówki doceniłam swoje nogi (naprawdę mi się podobają), kiedy chcę brzucha nie mam, jedynie z czym się borykam to z ramionami, ale to też mam nadzieję kwestia czasu. :) Przestałam obwiniać cały świat, zaczęłam akceptować, że nieodłączną częścią mnie jest miastenia. Nie powiem, kiedy objawy są wzmożone, nie potrafię sobie z tym poradzić, ale nie jestem sama. Może wtedy ciężko mi jest samej coś zrobić i jestem uzależniona wtedy od ludzi, ale... po to oni są by mi pomóc w potrzebie. Mam swoją garstkę przyjaciół, która pomogłaby mi zawsze. Mam rodzinę, która zawsze jest ze mną. Dlaczego ja doceniłam to dopiero teraz? Bo wcześniej nie widziałam tego. Obwiniałam wszystko i wszystkich. Widziałam tylko krzywdę. Sama jestem sobie winna, sama sprawiałam swoim nastawieniem, że przykrości mnie spotykały. Wybaczyłam też sobie tego jaka byłam, swoich win. Dzięki temu nauczyłam się teraz czerpać szczęście ze wszystkiego, z czego tylko można. Potrafię usiąść, zamknąć oczy, uśmiechać się i czerpać z tego przyjemność. Bardzo przyjemnie uczucie. Też z uśmiechem każdemu jest ładniej, nie potrzeba żadnego przepisu na piękno! 
Tak, teraz mam wyznaczone cele, wiem co chcę robić, kim chcę być, jaka być. Przepisem na szczęście jest szczęście, czerpać szczęście z czego można, śmiać się z siebie i nabrać dystansu. Oczywiście w tym wszystkim muszę znać swoje granice i to co mogę, jednak kiedy choroba nie przypomina o sobie - czuję się pełna sił i gotowa działać. 
  W środę miałam okazję spotkać innych miasteników. Chorujące dłużej ode mnie, bądź przez mniej więcej taki sam okres jak ja. Kolejka była spora, ludzi tłum i było dość nieprzyjemnie. Przysłuchiwałam się rozmowie trzem kobietom. Mnie pewnie miały za młodą, która poczekać sobie może, która mało jeszcze wie i nie wie jaka choroba potrafi być. Takie mam wytłumaczenie, gdy widziały, że słucham i tylko patrzyły. Sama nie dołączyłam do rozmowy, bo nie czułam się do niej zaproszona. Jedna pani, młodsza narzekała tylko, że przez kolejkę spóźni się do pracy, nauczyła się tego i owego, ale za jedno ją doceniłam - że śmieje się ze swoich problemów i ile można płakać co było odpowiedzią na narzekania i jęczenia starszej pani. Że miastenia to udręka, kota dostaje, zakupów sama nie robi, lubi wieczorki samotne, ale za dnia wariuje, jeszcze więcej jęczenia, że choruje i ma dość, ciągłe branie tabletek, te i te leki nie działają.... uwierzcie słuchać mi się tego nie chciało, miałam ochotę powysyłać pozytywną energię i powiedzieć, że fakt będzie u niej tak źle jak będzie tak płakała i jęczała. Jedna pani również była bardzo wesołą osobą i bym w życiu nie powiedziała, że choruje. No, ale cóż... może innych jakoś zmowytuję. :)
Wiem, że piszę bez składni, często coś wytrącone z podtekstu, zdania ułożone bez sensu. Musicie mi wybaczyć, bo jestem zmęczona, czuję znowu, że choroba mnie łapie, a jutro mam ciężki dzień. Teraz opatulę się ciepło, zrobię coś ciepłego do picia, obejrzę może coś i idę spać. A standardowo przed spaniem ucieknę w krainę wyobraźni, gdzie żyję swoim przyszłym życiem, które jest moim celem i marzeniem. :) Taak... dla tego co buduję oczyma, chcę żyć i dążyć do tego by sama tego doświadczyć, przeżyć... 

Szczęście jest tarczą na smutki i przykrości.

środa, 11 lutego 2015

4. Przeszłość a dziś...

  Są dni, które pamiętam jakby miały miejsce wczoraj. Wydarzenie, czyn, słowa, odczucie, emocje, myśl... wszystko. Nie wiem czy to dlatego, że posiadam dobrą pamięć, czy też może wyryło mi się w pamięci. Przeszłość dla mnie nie jest czymś, co miło wspominam. Zawsze kojarzyło mi się z czymś przykrym, choć nawet w tym bagnie są pewne perełki. Myśląc o nich rozświetlają mnie i nadają mojemu sens nadzieję, że przyjdzie mi jeszcze przeżyć niejeden wspaniały dzień. Taki dzień był właściwie w ostatni piątek, sobotę tym bardziej... dzisiaj też miałam mile spędzony dzień. 

  Kiedyś siebie nienawidziłam. Za to, że przytrafiają mi się takie rzeczy, że nikt nie widzi mnie jaką jestem w środku, tylko doklejają karteczki widząc mnie z zewnątrz. Zaczęłam siebie widzieć tak jak inni widzą mnie. Dręczyło mnie tylko pytanie - dlaczego? Bo nie potrafię się odezwać tak jak inni? Bo moja twarz jest specyficzna, choć po prawdzie są osoby, których los jeszcze bardziej nie oszczędził? Czy dlaczego, że widzieli we mnie kogoś słabego? Bo jestem naiwna? A może to też dlatego, że po prostu jestem inna i inaczej się ubieram? 
Ale to wtedy nie o mnie źle świadczy, tylko o tolerancji ludzi. Czego sobie tylko nie wybaczę, to że próbowałam być jak ten tłum. Być nim. Robić jak on. Nie mówię oczywiście o dobrych ludziach. Cieszę się, że w trudnych chwilach były takie osoby jak i są teraz. 
  Mnóstwo razy, kiedy byłam młodsza ktoś spojrzał na mnie i się śmiał. Gadał między swoich wytykając palcami. Usłyszałam wiele razy "pięknych" wyzwisk. Gnębienia. Brak zrozumienia. Choć nazywałam kogoś przyjacielem, wcale nim nie był, gdyby mógł tylko, odsunął by się ode mnie najdalej. Teraz i tak jest podobnie... Byłam zaślepiona tym, że nie chcę korytarzy przemierzać sama, siedzieć w domu tylko na grach, nie widziałam nic innego. Czy to wszystko było mi potrzebne? Nie. Czasu nie cofnę, jednakże była to dobra lekcja. Nauczyłam się wiele, złamać mnie psychicznie jest ciężko. Zamiast reagować, po prostu ignoruję. No chyba, że jest potrzeba się odezwania, ale staram się tego nie robić. Często to tylko podsyca ten ogień.

Ludzie widzieli we mnie kozła ofiarnego, kogoś słabszego. Teraz tak nie jest. Może i gadają na mój temat za plecami, jednak najwidoczniej mają nudne życie, że ja ich interesuję, nie potrafią mi powiedzieć tego w twarz. Teraz nie spotykam się z tym, aby ktoś wytknął mnie palcem i obraził. Nie jestem kimś szczególnym, lubianym. Osoby, które chciały mnie poznać i znają, lubią moje towarzystwo i zachowanie wiedzą jaka jestem i im taka nie przeszkadzam. A takich osób teraz jest więcej. :) i dziękuję im za to z całego serca!

  Powiedzmy jestem kimś kto poradził sobie z przeszłością, polubił siebie, poznał na nowo, przebaczył sobie. Niedawno byłam kimś zapłakanym, nawet jeszcze dobre trzy tygodnie temu. Jak każdy inny miałam chwilę słabości, ale to już nie przez obcych mi ludzi. Teraz jedyna rzecz, z którą ciężko mi czasami się pogodzić to moja choroba, właśnie miastenia. Nigdy nie przywyknę do stanu, gdzie jestem przykuta do łóżka, kiedy w tym czasie mogłabym robić cokolwiek. Łapie mnie kac moralny, samotność, bezruch, osamotnienie do potęgi, odczuwam, że nie jestem kimś ważnym dla bliskich mi osób. Ale z tym ostatnim się pomyliłam. Zaczęło się od tego, że czułam, że mnie łapie gardło, jednak będąc w ruchu nie dałam organizmowi wypocząć, co powinnam była zrobić. Ja to olałam, olałam branie tabletek, brałam je na nowo zdecydowanie za późno. Byłam zbyt pewna siebie, a lekarka tyle razy powiedziała, że mi nie wolno robić z lekami sterydowymi po swojemu. Teraz zrozumiałam jaką mają ważną rolę w moim samopoczuciu, działaniu. W końcu choć chciałam iść, ubrałam na nowo piżamę i się położyłam. Był to czwartek. Jak się położyłam, tak prawie nie wstawałam do środy, to były ostatnie dni na zaliczenia. Mój pokój jest malutki, nie ma w nim okna, stąd jest w nim ciemno. Jak ktoś zapalał światło miałam ochotę się rzucić z nożem, pomimo, że obok żadnego nie było. Moje oczy widziały przez mgłę, prawa powieka opadała na samą źrenicę, drugie przez to robiło się olbrzymie i wzrok mi siadał. Mówić nie mogłam, mięśnie za to odpowiedzialne były wykończone, języka wytknąć też nie mogłam, nawet pierwszy raz zaczęłam tracić kontrolę nad swoją lewą ręką. Będąc leworęczną jest to straszne. Jedyne co robiłam to leżałam, spałam, oglądałam odcinki dram. I myślałam. Zwłaszcza nad jednym - moja lekarka zaleciła mi branie Imuranu. Pacjenci określają to jako "małą chemię", a wiadomo z czym to się kojarzy. Podobno wpływa na płytki krwi i ogólnie krew i trzeba robić badania co miesiąc by kontrolować czy coś złego się nie dzieje. Postanowiłam, że skoro nie zaczęłam od czasu wizyty, ani od stycznia brać, zacznę od lutego. W środę byłam w szkole, w czwartek też, w piątek nie dałam rady - było gorzej. I piątek jak i sobota okazały się już nie do zniesienia. Znowu ciemny pokój, światłowstręt, w ręce ledwo palce zginam, mówić nie potrafię wyraźnie... zaczęłam czytać opinię o Imuranie. Stąd jak to inni pacjenci nazywają ten lek skojarzyłam sobie, że to ma działanie podobne jak ludzie biorący leki na raka. Imuran zatrzymuje produkowanie przeciwciał, co jest dla mnie ogromnym plusem, jednak idzie dopiero to odczuć po upływie 3 miesięcy. Choć jest duża tolerancja, nie musi wcale tak być w moim przypadku. To pierwsza obawa. Nie tyle co wpływa na krew, ale niszczy wątrobę. Nie raz moja miała spore problemy przy sterydowych lekach, więc co dopiero przez to. Na starość nie chcę mieć niewydolności wątroby. To druga obawa. Potrafiłaby sprawić, że bym miała mnóstwo innych problemów, których nie jestem wstanie i nie chcę wymieniać po już 3 obawa. Jednak najbardziej uderzyło mnie wypadanie włosów, nawet do ich całkowitej utraty. Ja włosy gubię i gubić będę. Mam je cienkie i słabe. Wątpię, że moje by to przeżyły. Podobno wypadają na początku, potem przestaje, ale moja mama brała coś podobnego. I do tej pory widzę co to zrobiło z jej włosami. Choć powinnam na to nie patrzeć, żyłam studniówką, dopiero moje włosy nie są istnym sianem i pokochałam je takie. Obawa czwarta jaka we mnie narosła była najbardziej bolesna. I to wszystko sprawiło, że na moim policzku powstała rzeka łez. Nie potrafiłam się uspokoić, a negatywne emocje działają na moją niekorzyść. Czułam się jeszcze gorzej, zaczęłam pisać do przyjaciela rzeczy naprawdę straszne i przykre. Na momencie przyszedł. Choć nie potrafiłam wypowiedzieć, to co chciałam, nie musiałam. Poczułam bliskość i że nie jestem sama. Sprawiło to, że odżyłam. Imuranu nie zamierzam brać. Wolę poczekać nawet pół roku aż będę normalnie funkcjonować. Za dużo obaw we mnie narasta przez taki lek. Teraz medycyna idzie do przodu, może dożyję momentu, kiedy ogłoszą, że mają sposób aby wyleczyć i mnie. Teraz jest sposób na wyleczenie raka. 

  Jestem człowiekiem z obawami jak będzie wyglądała moja przyszłość, starość. Ja może i pogodziłam się z moją chorobą, ale czy mój przyszły partner, jak taki się znajdzie zaakceptuje mnie taką? Czy wgl. któryś mnie zaakceptuje, pokocha? Czy spełnię swoje skryte marzenia? Uda żyć mi się szczęśliwie? Czy na starość będę musiała trzymać szczękę i wkładać chusteczkę jak pewna pani, którą tylko raz widziałam podczas mojej wizyty? Mam dużo obaw dotyczących tego, jednak nigdy już obcych mi ludzi. 
  Między kiedyś, a teraz jest wiele rozdziałów, wiele moich twarzy, wtedy byłam kimś innym i teraz jestem zupełnie kim innym. A kim? Kimś kto wygrał. Jednak cały czas walczę. I nie zamierzam przestać. Jeśli z czymś przegram, ważne będzie to, że próbowałam. Zawsze będę miała kłody pod nogami, jestem osobą która posiada malutko siły fizycznej, pomimo pozoru szerokiego ramienia. Nie wiem dlaczego ktoś twierdzi, że skoro mam takie ramię to jestem silna, chyba nie widział wtedy na oczy jak wygląda biceps, albo ręka która posiada wyrobione mięśnie. XD Mniejsza. Spotykam się właśnie z niezrozumieniem, że jestem przez miastenię osobą specyficzną i nie mogę wielu rzeczy. 
 Najbardziej jednak zapamiętałam niektóre komentarze wypowiedziane przez innych. Co z tego, że tańczę na bractwowych spotkaniach? Owszem, w jakiś sposób jest to wysiłek, ale nie każą mi bez przerwy tańczyć. W każdej chwili mogę usiąść, odpocząć, nie tańczyć tylko siedzieć, chociaż nie jest to na tyle męczące, aby była taka potrzeba. Dałam pokaz mojej klasie i klasie, którą raczej kiepsko znoszę (niestety ta druga nie doceniła występu mojego i kolegów :c). Na drugi dzień uwaga na całą szatnię od wfu, takie oto słowa: "tańczyć to tańczy, ale na wfie nie ćwiczy!" a potem, że taniec też męczy czy coś w tym stylu. Jeśli to miał być żart to kiepski. Zwłaszcza, że nie na miejscu i opowiadałam o tym co mi wolno a co nie. Wiem jaka byłam wykończona po ćwiczeniach dla siebie i jak to się skończyło. Lekarka ostatnio odpowiedziała mi sama, że to co mi rozluźnia mięśnie albo wprawia je w wysiłek jest zaprzeczeniem dla mojej choroby. Po prostu nie mogę i tyle, wręcz mi nie wolno jak to powiedziała. Jednak, kiedy tańczę czuję się szczęśliwa i jednak coś mogę robić. Nie wiem po się tłumaczę, może dlatego aby spróbować ogarnąć taki tok myślenia.
Tak samo jeśli mam problemy i to po prostu widać po moich oczach, mowie, ta litość i współczucie... a na co mi to? Mam użalać się nad sobą, bo nie rozumiem? Słowa "biedna", "żal mi Ciebie" cokolwiek w tym stylu strasznie mnie drażni i mam dosłownie wtedy stać się kimś kto podpala ludzi .-. W takich chwilach chcę by nikt nie zwracał na to uwagi i przy każdej okazji nie okazywał mi dwóch wymienionych wyżej. Ani nie okazywał jaka jestem inna. Uhh! I tak wiem, że za plecami gadają na mnie, raz jaka jestem biedna, dwa jak mam źle, trzy jak mi współczują, cztery że ubieram tak jak mi się podoba, bo one w życiu by nie ubrały xD Ahh.... nie wiem, tymi rzeczami mogę się tylko podetrzeć, przykro mi, a tak właściwie to wcale. 
Nie będę miła ani tego znosiła. Tak samo nie wiem co w tym dziwnego, że szłam z kimś na studniówkę. Tak, póki mam kontakt z takim czymś, mam pewien ubaw. Po prostu mnie to bawi. Chyba jak skończę szkołę jednocześnie będę się cieszyła, że to się skończy, ale jeszcze bardziej, że nie będę mogła śmiać się z tego. :c

Człowiek nigdy drugiego człowieka nie zrozumie, jeśli sam nie dozna tego samego. Mam i swoją definicję, że osoba zdrowa nigdy nie zrozumie osoby chorej.




 Moje życie jest bardzo zależne od jednego - szczęścia. Żałuję, że za późno to pojęłam, jednak przez trudy ciężko było to dojrzeć. Cały czas się uczę i próbuję uniknąć przykrego dalszego życia, starości. Staram się być taka uśmiechnięta jak byłam mała, pomagać sobie produkować endorfiny, nie tylko czekoladą. ;) Mam tylko nadzieję, że teraz skoro się tego nauczyłam, los będzie mi przychylny i uczyni mnie szczęśliwą, bym mogła żyć jak inni. Grunt to nie poddawać się! I nie przejmować się frajerami! :D

poniedziałek, 9 lutego 2015

3. Przykre relacje...

  Zawsze w sercu będę gdzieś nosiła ten żal do społeczeństwa, rówieśników, którzy sprawiali mi przykrość. Jednak kto powiedział, że świat jest łatwy, że tu każdy jest dla siebie miły? Nie zamierzam robić z siebie ofiary, bo nią nie jestem. Człowiek... w zasadzie to okrutna istota. Może być kimś bardzo dobrym, ale wystarczy chwila by zboczyć z tej drogi, zacząć za sobą palić mosty. 
Ja jestem taką osoba, która pomimo dobra jakie ofiarowywała innym, próbowała w każdym dojrzeć coś dobrego, nawet jeśli tak nie było i nie miałam czego szukać. Może mam po prostu za dobre serce i do tej pory tak robię. Droga zła nigdy mną nie kierowała i nie chcę. Jednak to mój wybór, inni ludzie nie muszą myśleć tak jak ja i traktować mnie jakoś szczególnie. Nigdy mi nie  chodziło o to. Po prostu... po prostu chciałam być kimś akceptowanym, widząc moją odmienność nie traktować mnie jak kogoś gorszego, jakbym była "podludziem". Pewna dziewczyna powiedziała, w mojej obronie, że też jestem człowiekiem i mam uczucia. Maja, dziękuję :)

  Moje problemy z osobami szły już od małego, nie tylko odkąd chorowałam. Myślę, że właśnie stąd mam problemy z otworzeniem się na ludzi i jestem uważana za nieśmiałą, często niekiedy tajemniczą, bo nawet z tym się spotkałam. W towarzystwie większym niż malutka grupka potrafię się nie odezwać ani słowem, tylko jestem milczącym obserwatorem. Jednak nie do końca jestem zamknięta w sobie, wystarczy że zauważę, że ktoś chce mnie poznać, pogadać ze mną... wtedy bardzo szybko otwieram się na daną osobę i są momenty, że kiedy choroba mnie nie ogranicza, mogłabym rozmawiać do rana. Chcę żeby ludzie poznali mnie z każdej strony, a ja więcej już nie trzymała ani żalu ani emocji w sobie. Pisząc tutaj właściwie cały żal mnie opuszcza wiedząc, że przestaję dusić w sobie każdą emocję czy słowo. Pomaga mi to. Choć mam świadomość, że nie każdemu chce się czytać takie rzeczy, cóż... :)

  Mój świat kiedyś był bardzo ograniczony. Będąc małą byłam nieśmiała, jednak przeważnie każde dziecko na początku mało ufa, dopiero potem kiedy się otwiera jest inaczej. I tak było ze mną. Moim światem były przeróżne zabawy, wyobraźnia, gierki na pc szczególnie Heroes III oraz siostry. Rodzina była dla mnie wystarczająca. Nie potrzebowałam więcej. Jak oglądam zdjęcia z dzieciństwa, jest malutko zdjęć, kiedy płaczę, praktycznie wcale. Mała dziewczynka o oczach o nierównej wielkości, z twarzą jakby kopiuj-wklej mojego taty (jak się urodziłam, to podobno wyglądałam jak skóra zdarta z mojego dziadka) o krótkich jak u chłopca blond włosach. Właściwie gdyby nie sukienki w jakie mama mnie ubierała to wyglądałam jak chłopiec. Jak doszły okulary to tym bardziej. I pamiętam, że nie zawsze byłam taką nieśmiałą dziewczynką. Po krótce opiszę swoje wcześniejsze lata od małego. 

   Dzieciństwo - z mojej okolicy były dzieciaki w moim wieku. Miałam jedną koleżankę z sąsiedztwa i uwielbiałam się z nią bawić przez siatkę ogrodową. Byłoby łatwiej jakbym ja chodziła do niej, albo ona do mnie, ale jakoś tak się stało, że tak nie było. Byłam onieśmielona, kiedy bawiliśmy się większą grupką. I w szybkim tempie nawet nie wiem dlaczego przestali się ze mną bawić. Pamiętam, że często robili ze mnie żarty, jednak nie próbowałam im docinać, bo wtedy nie umiałam. Wolałam olać i bawić się z siostrami i kuzynką.
  Zerówka - tak, do przedszkola nie chodziłam, jak ukończyłam 6 lat, na następny dzień poszłam już do zerówki. Pierwsze co myślałam, że to miejsce, gdzie można się bawić z innymi dziećmi. Jednak tam zaczęły się początki nauki, otwierania się na ludzi, mieć pierwszą przyjaciółkę oraz problemy. Z jedną dziewczynką się najczęściej bawiłam, niektóre na mnie krzywo patrzyły, mieliśmy w grupie tylko trzech chłopców. Miałam wychowawczynię, która dla mnie szczególnie miła nie była. Krzyczała na mnie, że nie umiem tego ani tego jak inne dzieci, że mi w głowie tylko zabawa. Stanęło na tym, że się jąkałam i prawie bym powtarzała zerówkę. W tym czasie miałam też już poważne problemy z nerkami, choć brałam udział w przedstawieniu, nie miałam jak wziąć udziału. Czytać nie umiałam, liczenie szło mi topornie. Jednak jak przeglądam zdjęcia, zawsze jestem uśmiechnięta od ucha do ucha, wszystko dla mnie było frajdą. Pomimo przykrości gdzieś ten optymistyczny akcent we mnie był. Też zaczęła się przygoda z chodzeniem na badania do psychologa i pamiętam, że sprawdzali jaką ręką piszę. Prawdopodobnie przez to, że próbowali na siłę, bym pisała prawą, miałam te niemałe kłopoty. Nie pamiętam wszystkiego dokładnie. 
  Podstawówka - okres właściwie taki pół na pół. Choć to już nie była zerówka i było więcej nauki niż zabawy, ja i tak chciałam się bawić. W tym celu chodziłam do świetlicy po zajęciach. Tam poznałam koleżankę Elę, bawiłam się z moją przyjaciółką z zerówki, jednak w tej samej klasie już nie byłyśmy. Właściwie potem raz nie powiedziałam jej mamie "dzień dobry" i nie życzyła sobie, bym się bawiła z jej córką. Tamtejsza wychowawczyni uznała, że mam chodzić na ćwiczenia edukacyjne, logopedyczne, korekcyjne i jakie tam jeszcze były. Ani mi ani mamie się to nie podobało, a ja już miałam cięty język na nauczycielkę dlaczego do wszystkiego mnie zapisuje. .-. Tam poznałam też moją przyjaciółkę w klasie. Z osobami z klasy nie miałam złego kontaktu, jak w każdej klasie, trafiły się osoby, które nie bardzo mnie lubiły, na szczęście jeśli mam być szczera to jedyna klasa jaka mi się normalna trafiła. Żałuję, że nie mam z nimi większego kontaktu. Wtedy rozpoczął się szał na zbieranie karteczek. Na samą myśl się o tym uśmiecham, długo kolekcjonowałam karteczki. Też choć w Polsce nie były za bardzo znane, nie oglądając ani jednego odcinka miałam szał na Winx. Nie zapomnę nigdy tych zabaw z siostrą i kuzynką, ogólnie naszego dzieciństwa. Kiedy byłyśmy z Olą i Iloną we trzy spędzałyśmy czas ze sobą najlepiej. Wracając do podstawówki, miałam okropne pismo, zawsze. Czytać choć w zerówce nie umiałam, sama nie wiem jak czytałam najlepiej w klasie od pierwszego dnia. Nigdy nie zdarzyło mi się pomylić słowa, zająkać się czy coś w tym stylu. I od I-III były najlepsze lata, potem było nie tyle co trudniej, ale zaczęły się pierwsze zauroczenia, przyjaźnie na serio, kłótnie. Miałam przyjaciółkę, która właściwie nią nie była, ale w zasadzie pomimo dobrych koleżanek, wszystkie miały którąś przy sobie, ja też chciałam. Tak z Patrycją się trzymałam. Po szkole chodziłam do niej nawet codziennie, bo ona tak chciała. W końcu przestało mi się to podobać, jednak nie potrafiłam nigdy powiedzieć tego. Któregoś dnia z najlepszej przyjaciółki stałam się tylko koleżanką, nawet zostałam o to zapytana, czy tak może być, bo inna koleżanka mnie nie wiem... wygryzła? I choć mogłam z nimi przebywać, jak się śmiały i ja też słyszałam tej drugiej "z czego się śmiejesz?"  nieprzyjemnym tonem. Taak... wtedy zaczęłam doznawać samotności i któregoś dnia do domu połykałam łzy, kiedy w końcu się w nim znalazłam na pytanie co się stało, odpowiedziałam "nikt mnie nie lubi". Tak się czułam. Mama powiedziała mi tylko abym się tym nie przejmowała i to było tyle. Z inną koleżanką zaczęłam się trzymać, dziewczyny stanęły w mojej obronie, nie byłam sama, ale któregoś dnia Patrycji wybaczyłam i w zasadzie żałuję, zraniłam tym inną koleżankę. A jak się okazało ja wróciłam na stare śmieci. Jednak Patrycja wyjechała do Irlandii do swoich rodziców i w ten sposób już nie byłam manipulowana. Na jej miejsce skoczyła nowa koleżanka w klasie, Karolina. To była VI klasa. Byłam dość zgrana z osobami z klasy, były pojedyncze osoby, które mnie nie lubiły, jednak nie liczyło się to. Może kiedyś opiszę szczegółowo niektóre relacje z osobami. 
  Gimnazjum -  najgorzej wspominam ten okres. Najpierw trafiłam do szkoły, która nie bardzo wyglądała miło. I się nie pomyliłam. Nauczyciel od matmy okazał się wrednym, surowym chamem, nauczycielka od historii podobnie, od fizyki moja wychowawczyni nieogarnięta, od wosu starym piernikiem, od religii też nieogarnięta i nie wiem po jakiego grzyba chodziłam na niemiecki, choć nigdy się tego języka nie uczyłam. W zasadzie to był mój wybór. Od pierwszych dni, co z tego że trafiły się w mojej klasie fajne koleżanki, jak chłopacy takimi się nie okazali. Zaczynały się docinki, zwłaszcza od Dawida. Taaak.... Nie traktował mnie miło, rzucał mi naprawdę niemiłe słowa, podstawiał haki, wyśmiewał, bił, obrażał, rzucał papierkami. Nie broniłam się, nie potrafiłam. Chodziłam do psychologa, jednak czasami zastanawiam się jak to się dzieje, że niektórzy ludzie nimi wgl. są. Kobieta znała dobrze jaka jest sytuacja, a ona uważała, że on tak robi, bo mu się podobam. Naprawdę nie będę tego komentować. :v Oczywiście z Karoliną chodziłyśmy do tej jednej klasy i jakoś wszystko było znośne, ale ona bardziej otwierała się na inne dziewczyny. Nie zostawałam w tyle jednak. Jednak któregoś dnia zadzwoniła do mnie, abym po nią przyszła aby iść razem do szkoły. Okazało się, że nie miała w planach iść na lekcje, zwłaszcza historii i tak zaczęła się przygoda z wagarami. Nie wyglądały one tak jak sobie wyobrażałam. Były dwutygodniowym chowaniem się w jej domu, ukrywaniem się przed babcią, która i tak mało kontaktowała, głodzeniem się, czekaniem niemiłosiernie na łazienkę. Któregoś dnia zostałam przyłapana przez nauczyciela, który szedł akurat na moją lekcje i chwile później był telefon od wychowawczyni - dlaczego córka do szkoły nie chodzi? Rodzice przestali mi ufać, miałam stos szlabanów... kiedy pojawiłam się w szkole, zostałam sama jak palec. Nie wiem dlaczego Karolina zrzuciła winę na mnie, że to ja ją namawiałam, choć tak nie było. Cała klasa była przeciwko mnie. Dawid potrafił mnie książką w łeb strzelić na oczach nauczyciela. Mama Karoliny mnie wręcz nienawidziła i do tej pory pamiętam te sople lodu z jej oczu. A sama Karolina wysyłała mi smsy na odpowiedź "dlaczego?" że nigdy nie była moją przyjaciółką. W końcu nie wytrzymałam i zaczęłam sama wagarować. Chodziłam po okolicach gdzie mieszkam, a godziny leciały pooowooooli. Było mi trudno. Mama zrozumiała dopiero pod koniec, że nie chcę chodzić do szkoły i zainteresowała się dlaczego. Pobyt u dyrektora z wychowawczynią nie pomógł, zostaliśmy wyśmiani, bo przecież Dawid to grzeczny chłopak, a Karolina to nawet nie ma co mówić. Nikt nie wiedział o sytuacji mojej z kolegami, nikt nie wierzył ze starszych. Tata nie mógł zrozumieć mojego niechodzenia i tak musiałam wagarować, nawet jeśli mama miała o tym pojęcie. 
  Oczywiście "najukochańsi" nauczyciele chcieli bym została w ich kochanej szkole, stąd nie zdałam. Zostałam przepisana do innej szkoły, gdzie inaczej patrzyli na problemy ucznia, o czym sama się przekonałam. W mojej klasie prócz mnie, jeszcze dwie były mojego wieku, potem w II klasie dołączyła kolejna koleżanka. Na początku źle nie było, jednak zdarzyło już się, że mnie nie lubiła pewna część klasy. I ja się pytam dlaczego? Bo nie jestem chodzącą urodziwą pięknością, bo nie jestem otwarta? Tam zaczęła się moja pierwsza miłość, dwie koleżanki, z którymi się trzymałam i opisałam je w skrócie wcześniej. Jak również wtedy zaczęła się moja przygoda z miastenią. Źle wspominam obie klasy w czasach gimnazjum. Najgorszy okres jaki mnie spotkał.
  Technikum - po gimnazjum zdecydowałam się chodzić do technikum. Do liceum chciałam na początku, ale kojarzyłam parę osób, które pomimo tego, że nigdy mnie nie znały, coś do mnie miały i między innymi dlatego oryginał złożyłam do technikum. I nie żałuję. Tam też miał chodzić Oskar. I tak tam poznałam swoje przyjaciółki, koleżanki, w miarę w porządku klasę. Mam super nauczycieli, pomimo tego, że nie wiem kto to powiedział, że technikum jest prostą szkołą - jest cholernie trudno. W liceum uczy się od I klasy praktycznie przedmiotów z rozszerzeniem. Od początku wiedzą, że przygotowują się na maturę. Technikum to nie jest zawodówka tylko z możliwością napisania matury. W tej szkole od I do IV klasy przygotowywanym się jest i na egzamin i na maturę. Szkołę kończę późno, siedząc od rana. Tam też moi byli koledzy z klasy lubili mi dokuczać, ale potem ucichło, bo przestałam na nich zwracać uwagę. Chodząc do technikum już odczuwałam jaka miastenia potrafi być ciężka i utrudniać wszystko. Dopiero w IV klasie budząc się, że to matura wzięłam się za siebie. Wtedy często mnie nie było, a nauka... po co komu? Jednak teraz wiem, co chcę robić. W klasie są osoby, które choć zaprzeczają i tak gadają na siebie. Początki miłości jak i rekonstrukcji. Jednak nadal się uczę i mam nadzieję, że jeszcze wszystkim pokażę, że moja ścieżka nie jest łatwa i często mam kłody pod nogami - ja się nie poddam. 

Ani wcześniej, czy teraz nie jest łatwo. Borykam się z problemami i uczuciami. Boję się wiele rzeczy, staram się nie panikować. Próbuję być silna. Jednak teraz jestem to dla mnie wyzwanie. Jednak uśmiech nie schodzi mi z twarzy.  

Zawsze po burzy jest słońce, a nawet pojawia się i tęcza.