niedziela, 24 marca 2019

209. Wołanie o pomoc

Bo ona odchodzi ostatnia.


***

 Od paru dni coś zaczęło się kruszyć. Były to niewielkie małe odłamki. Na początku nikt by na to nie zwróciłby uwagi, były tak niezauważalne. Jednakże z każdym dniem przybywało ich coraz więcej, z okruszków zaczęła się robić garstka, następnie zaczęło być to zdecydowanie więcej. Głęboki oddech, dasz radę. Tak było. Od padu dni, zaledwie kilka, to coś zamieniło się we mnie. I nim się zorientowałam, to ja byłam rozbita na tak dużą ilość tych drobinek, że policzenie tego jest niemalże niemożliwe. 
 Za sobą całkiem spory kawał drogi, ciężkiej, wyboistej. Były dni lepsze, ale też i gorsze, tych drugich bywało nawet więcej. Jednak moje usposobienie zawsze wyciągało mnie, kiedy zaczynało być źle. Przetrzymać najgorsze. Zawsze dostrzegałam to tak zwane światełko, dające ciepło, nadzieję i ukojenie. Czasami zdarzało mi się musnąć koniuszkami palców to błogie uczucie. Było w swoim rodzaju odpoczynkiem od szarej rzeczywistości, która bywa bezlitosna. Może wydawać się, że jestem twarda, silna i zniosę wszystko. Większość, owszem, ale nie to, co serwuje mi ostatnio życie. 
 W każdym etapie swojego życia, było coś. Wielokrotnie chciałam się poddać, przyznaję się. Czasami cierpienie było tak silne, że nie widziałam sił, by móc spojrzeć przed siebie. Choroba również mi w tym nie pomaga. Czuję się uwięziona w swoim ciele. Patrząc na swoje stare zdjęcia nie dowierzam, że spostrzegałam siebie inaczej, był to bardzo zakrzywiony i przygnębiający obraz. Zderzając się z tym, co jest obecnie, nie wiem już jak mam sobie pomóc. Bo zaczyna być coraz gorzej. I ja wiem, że to prowokuje szepty. Jest też jedna rzecz, przez którą się tak czuję. Przez ciężką pracę myślałam, że potrzebuję odpoczynku, wiele razy uderzała we mnie myśl, że czas odpocząć, zregenerować się i zanim ja podjęłam kroki, mój los sam zadecydował za mnie powodując uszczerbek na moim zdrowiu. I jak powoli na nowo wdrążałam się w pracę, poznawałam na nowo swoje ciało, na tyle ile pozwoli mi funkcjonować, okazało się, że moja odporność zaserwowała mi okropny ból, kiedy wyskoczyło mi coś mało przyjemnego. W dodatku z płaczem i zrezygnowaniem trafiłam na sor, po czym w szpitalu zostałam prawie tydzień. Cóż. I znów powoli musiałam wdrążać się w rutynę. Miastenia, moja towarzyszka nie ułatwia mi tego do tej pory. Przy większym natężeniu pracy i braku złapania oddechu czuję jak wewnętrznie ściskają mnie kajdany. Bezsilność. Tracę nadzieję z każdym odczuciem słabości, że pożegnam kiedyś sterydy. Zwiększyłam mestinon z nadzieją, że dzięki temu uda się. A obecnie czuję jak z każdą chwilą tracę siły w rękach. Boję się nawet najlżejszą rzecz chwycić w dłonie. Był moment, kiedy ręka była dla mnie jak atrapa, chcąc pomachać komuś, nie miałam sił by wyprostować palców. Dzisiaj za to myślałam, że jestem więźniem własnego mieszkania, bo nie mogłam od kluczyć drzwi. Poprawianie ubrania z tyłu było udręką, by to zrobić, by się ubrać zarzucałam własnymi rękoma jak rękawami od swetra. To też powód, dla którego nie robię własnych posiłków. Raz prawie skończyło się nieszczęściem, kiedy patelnia okazała się ważyć po chwili tonę z gorącym olejem. Ja wiem, że nie widać, ale łatwo mogę udowodnić, że kiedy mówię, że czegoś nie zrobię, to najzwyczajniej wiem, że nie dam rady. I nie szukam wymówek, bo mi się nie chcę, bo jestem leniem. Nie. Nawet ludzie nie zdają sobie sprawy jak bardzo pragnę powiedzieć, że tak! Dam radę, to nie jest nic trudnego. Kiedyś, prawie trzy lata temu, niosłam dziesięć litrów miksu lodów na własnych rękach, rok później ten sam miks poleciał mi z rąk, tak jakby ktoś złapał za dźwignię zwalniającą. Tak bardzo pragnę by objawy dały mi spokój. Jestem szczęściarą pod względem takim, że widzę normalnie, powieki nawet, kiedy jestem zmęczona nie opadają mi na źrenicę powodując ograniczone widzenie. Cieszę się, że nie mam podwójnego obrazu przed sobą. Cieszę się, że jestem wstanie mówić, przełykać, pić. Oddychać. Choć i z tym bywa tak, że czuję jakby jakiś but nadepnął mi na płuca. Były sytuacje, kiedy wracając do domu, najdłuższa droga była do tramwaju, gdzie robię tylko jeden przystanek. Chodziłam i co pięć-dziesięć kroków zatrzymywałam się, by mięśnie międzyżebrowe pozwoliły mi oddychać. Dusiłam się, było mi momentami bardzo słabo, bo nie mogłam złapać oddechu. Łapałam tak strasznie mało powietrza. I zdarza się, że nie potrafię utrzymać ciężaru głowy na swoim miejscu i ona zaczęła mi upadać. 
 Gdyby jeszcze nie wiem, było widać, że obecnie mam objawy na zasadzie wyskakującej wysypki na twarzy, albo rękach, jakimś zaczerwienieniem, opuchlizną, czymś wizualnym. Ale moich objawów nie widać gołym okiem. Ja je czuję, czasami zbyt intensywnie. Ale osoba obok już nie. Słyszałam ostatnimi czasy wiele przykrych słów. I liczyłam na to, że po ludzku, zostanie zainicjowana rozmowa, chociaż tyle. Cóż. Obecnie moje dawkowanie się nie zmieniło, ale od dzisiaj wchodzę na 20mg ponownie i żegnam się z lekko szczuplejszą twarzą. 
Jest jedna sprawa jednak, która odebrała mi stabilność. Do wczoraj nie wiedziałam, że jakiś problem istnieje. Nie słyszałam osobiście skarg, ludzie w moim otoczeniu również nie dawali po sobie nic poznać, a jednak w końcu słuchy dotarły do mnie w czym rzecz. I gdyby to chociaż zależało ode mnie. Obecnie stworzenie, które kocham nad życie jest w takim stresie, że uspokajam go trzecią czy czwartą godzinę. Mam chwilę słabości, kiedy płaczę z bezsilności i latam z mopem jak wyczuję nowe miejsce, gdzie zawartość kociego pęcherza nie trafiła do kuwety. Wiele razy już nawet rozmyślałam czy nie szukać nowego domu. Jednakże nie ufam na tyle obcym, by to zrobić. Ja buduję codziennie pokłady cierpliwości wiedząc, że ja i Jaskier podołamy. Nie wybaczyłabym sobie nigdy, gdybym oddała go w ręce kogoś innego. Poczucie winy chyba by mnie zabiło. Nie wiedziałabym czy idzie na pewno w dobre ręce i po tygodniu czasu nie wyląduje na dworze, gdzie by sobie nie poradził. Nie wiedziałam jednak, że problem mojego kochanego przyjaciela i towarzysza nakłada się na mnie przez co podobno tracę w oczach, a ludzie się odsuwają. Przecież wiele z nich przebywa ze mną, dowiaduję się dopiero dzisiaj, że faktycznie coś jest na rzeczy, ale nie przeszkadza to innym, pomimo, że zapach sam w sobie nie należy do najmilszych. 
Wiecie co robi obecnie Jaskier? Jest tak zestresowany, że mogłam z jego ciałkiem zrobić co tylko chciałam, nie walczył. Ułożyłam go na sobie i długą chwilę, póki nie straciłam czucia w nogach, tuliłam go do siebie, by czuł, że nie jest sam i dać mu poczucie bezpieczeństwa. Potem, ułożyłam go na poduszkach, włączyłam jakąś spokojną muzykę by tylko się uspokoił. Po uszach wiedziałam, że nie chce go stres puścić i po tym jak spina mięśnie. Również w dalszym ciągu mogłam układać go jak z plasteliny, bo się nie buntował. Dałam trochę przekąsek i pieściłam i pomogło, na chwilę. To wszystko działo się chwilkę przed dwunastą w nocy. Obecnie mam godzinę 02:30 na zegarze, Jaskier wstał raz przez ten czas, kiedy odeszłam na chwilę, położył się pod krzesłem i powtórka z rozrywki. Od miesiąca podejmuje kroki, by mu pomóc, bo teraz zaczęło być źle. Co prawda problem mój jest od dawna jak się dowiaduję, ale do tej pory nikt się nie skarżył, ja byłam nieświadoma. Też jest opcja taka, że mój kocurek okazując mi swoją miłość, pokazuje innym, że jestem jego. On myśli, że to super pachnie, inni nie bardzo, w tym ja. Ale, że mam to na co dzień, mój nos ignoruje to. Tak może problem kota rozwiązałabym szybciej. Mi jest tylko przykro, że przez pryzmat tego, dowiedziałam się, że ludzie nie są wyrozumiali. I boli. 
Przedwczoraj miałam zły dzień, najgorszy. Czułam się przedmiotowo, ręce były tak słabe, że ledwo mi było utrzymać telefon by sprawdzić godzinę, trafiłam na stresujących mnie ludzi, jednocześnie miałam się rozdwoić, usłyszałam przykre słowa, czułam się atakowana, zapał gdzieś został zagrzebany żywcem, czułam się podle i emocje same puściły. Kiedy się uspokoiłam, bałam się, że wybuchnę, ale nie złością, nie krzyczeniem. One same mi napływały do oczu, a ja starałam się nie okazywać tego. Ściskało mnie tak w żołądku, że nie wiedziałam czym jest jedzenie. A potem właśnie dowiedziałam się dopiero o tym, że piszą mnie tak jak mnie czuć. 
Taka mieszanka sprawiła, że obecnie czuję się nikim. Moja pewność siebie gdzieś się sama zakopała. Walczę za każdym razem z samą sobą, by się nie popłakać, to też bywa męczące. I choć raz nie chcę się z czymś kryć. Na wiele rzeczy się uodporniłam. Na wiele rzeczy reaguję z dystansem, sama się śmieję z samej siebie, na wiele reaguję obojętnością. Ale nie dzisiaj, nie od jakiegoś czasu i zapewne przez wiele dni czeka mnie walka, którą mam nadzieję wygram. Dostałam fobii społecznej. W tramwaju wczoraj prawie się popłakałam, boję się przebywać wśród ludzi, bo boję się, że zaczną mnie oceniać. Czuję się jakb ym wróciła do gimnazjum i miała wszystko przeżywać od nowa. Jeszcze nie tak dawno miałabym na to wywalone. Ale nie po tym co usłyszałam. Nie po tym jak jestem traktowana. Dzisiaj się całkowicie odsłaniam i ryzykuję, bo nie wiem czy słusznie. Ale mam dość krycia się. Czuję się z tym wszystkim sama. I potrzebuję pomocy. 
 Wielokrotnie nie byłam przygotowana na to, co mnie spotkało. Na to, że stanę się obiektem wyzwisk i wyśmiewania, na to, że zachoruję, że nie będę wstanie psychicznie wspierać dawnego przyjaciela, że go już nie ma, że będę miała takie problemy zdrowotne, otrę się o śmierć, mogłabym tak wymieniać do końca. I na to, na co zdążę się uodpornić, po chwili co innego się rozpada. Ja jestem wielu rzeczy świadoma i do wielu się przyznam. Przez to, że ludzie nie chcą okazywać słabości tworzą siebie takich, jakimi nie są. Więc, właśnie to kryje się pode mną. W tym wszystkim są jeszcze wielkie, duże oczy przepełnione nadzieją, na lepsze jutro, które pragną zdobywać własne szczyty. Moim najmniejszym jest ponownie udźwignięcie tego miksu lodów ważącego +/- 10kg. Na własnych rękach. 
 Boję się dzisiejszego dnia. Boję się, że nie wytrzymam psychicznie, że w niespodziewanym momencie ugną się pode mną kolana. Bywam odważna, staram się jak mogę to wszystko udźwignąć, ale czasami brak mi na to sił i obawiam się, że zabraknie mi ich właśnie teraz.
 Choć może wydawać się to dziwne, ale mam wrażenie, że mój autorytet nawiedził mnie we śnie i chciałabym o tym opowiedzieć. Zorganizowałam jego przyjazd do mnie, do Polski i spędziłam z nim jeden dzień. On starał się mówić łamaną polszczyzną, a ja siliłam się by mówić po angielsku, ale się rozumieliśmy, całe szczęście. Byłam przepełniona swoim optymizmem. Udało mi się odciągnąć jego od myśli samobójczych za co usłyszałam "dziękuję". Ten uśmiech. Czułam jak przepełnia mnie ciepło jak mnie przytulił, szczęście i miłość, ale taka, która łączy fana z jego idolem. Czułam, że jest moim przyjacielem i mogę liczyć również na niego. Jednak wraz z jego podziękowaniem za dzień i odcięcie go od myśli, czułam, że to również pożegnanie, przynajmniej do jakiegoś czasu. I faktycznie, bo mnie obudziło pukanie kuriera do drzwi. Pamiętam wszystko, jakby jednak śniło mi się przed chwilą, właściwie jakby to się wydarzyło naprawdę. Chester, dziękuję. 


(Linkin Park - One More Light)



(Mój palec i Jaskier)

 

środa, 13 marca 2019

208. Zaplątana

Wiem, że jesteś blisko.

***

Czułam dziwne podekscytowanie z każdym kolejnym dniem jaki mijał, który przybliżał mnie do opuszczenia tego miejsca. Przywiązuję się całkiem szybko, stąd było mi ciężko z myślą, że niedługo nie będę chodzić już po znanych mi drogach. Miałam opuścić ludzi, z którymi już nie będę się tak często widzieć, z którymi uwielbiałam spędzać czas, pracować. I w końcu nadszedł dzień, kiedy całe przerażenie się urzeczywistniło. Z każdą następną sekundą byłam coraz dalej od tego wszystkiego by iść w nieznane. Byłam na to gotowa. I choć często napadały mnie myśli, że to jednak nie to, nie mogłam oswoić się z tym miejscem bez ludzi, których znam, kocham. Dni mijały, były chwile, kiedy szukałam możliwości powrotu, aż nagle poczułam odwrotność tego. Teraz to miejsce, w którym spędziłam prawie całe swoje życie jest mi wręcz obce. Za to tu gdzie jestem teraz czuję, że żyję. I na dzień dzisiejszy nie chcę wracać. Było wiele miejsc, dzięki którym czułam się swobodnie w rodzinnym mieście. W jednym miałam wspaniałe wspomnienia, ale pewna sytuacja pogrzebała je na dobre. Wiele budynków, które oferowało mi swoje ciepło, już dawno jest skute lodem. I już tylko jedno miejsce dla mnie tam zawsze pozostanie ważne. Właściwie nie wiem do czego mam wracać. Im bardziej patrzę na to wszystko z dystansu, wydaje mi się, że to ja na siłę zawsze próbowałam mieć swój powód, by zostać. Zawsze walczyłam z wiatrakami, bez celu. Tylko ja wierzyłam, że dam radę coś zmienić. I choć bolało, że odeszłam, teraz nie czuję nic. Jest mi dobrze tu. Zwłaszcza wiedząc, że nie jestem sama, tak jak myślałam. Próbowałam odwiedzić miasto rodzinne już dwukrotnie. Miesiąc temu musiałam się doleczyć z kręgosłupem i stwierdziłam, że odpuszczę. A teraz miałam jechać w czwartek po pracy, to wylądowałam w szpitalu na zabiegu i wyszłam w poniedziałek. A wczoraj miałam już wrócić, właśnie teraz bym wypakowała swój plecak i szykowała się spać. Wszystkie plany szlak trafił. Na zlocie LP też się nie pojawiłam. Meh. Dzięki tej sytuacji wiem też, że to co chciałam mieć, już mam i jestem w sumie szczęśliwa z tego powodu. Dojrzałam już chyba do decyzji, która w końcu pozwoli odzyskać mi dni i życie. Też pogodziłam się z jednym faktem i czuję się o dziwo wolna. Czasami bywa, że humor złapie, kiedy świadomość uderza, ale ogólnie to jest dobrze. Jeszcze do zdrowia nie wróciłam. Boję się następnego miesiąca, całego roku. Od stycznia zdarzają mi się wypadki i uszczerbki na zdrowiu. 
Jestem obserwatorem, także też widzę jedną rzecz, która sprawia, że robi się przykro i ciężko na sercu. Przejdzie mi za parę dni. Uświadamiam sobie też, że to obie strony w końcu muszą chcieć tego samego, jeśli ma się udać. 
A jeśli chodzi o moje zdrowie, bywa różnie. Mam dni, kiedy nie jestem wstanie czegoś długo nosić w swoich rękach, a czasami nic mi nie jest. Czasami gorzej widzę, albo organizm upomina się szybciej o dawkę. Są chwile, kiedy nie mogę złapać pełnego oddechu, albo ledwo mogę ścisnąć mocno dłoń. Bywa tak, że jestem cała zmęczona i pragnę wtedy wręcz by się położyć, co kończy się tym, że ciężko mi wstać potem. Dawka się nie zmienila, ale przestaję widzieć sens w schodzeniu. Objawy nawet po 10 latach nie chcą puścić, najwidoczniej jestem skazana na ten lek już do końca. Zostanę chyba już na tym, co biorę. Z twarzy lekko zeszłam, dłonie są mniej opuchnięte i przedramiona no i może łydki. Nic więcej. Więc chyba czas w końcu i z tym się pogodzić. 
Tak myślę.