poniedziałek, 16 lutego 2015

5. Akceptacja

  Jak przychodził moment, kiedy wspomnienia miały zamiar mnie zaatakować - za każdym razem mnie pokonywały. Nie mogłam złapać tchu, a świat nagle przez łzy stał się zamglony. Siedziałam tak w ciemnym pokoju i czułam się bezsilna. Były one tak świeże... tak bolesne... ale jakoś sobie z tym poradziłam. Teraz kiedy nadchodzi moment, gdy muszę się z nimi ponownie zmierzyć, czuję bardziej jakbym dryfowała na powietrze, falowała między wspomnieniami, przyglądała im się z dystansu, przy tym nie odczuwając takich emocji. Teraz bardziej emocje odczuwam, kiedy pozwalam ponieść się wyobraźni. 
  Pewnie dużo razy użyję jeszcze podobnych słów do "kiedyś" albo właśnie użyję tego słowa. Muszę wrócić do tego co było, by przedstawić jak stało się to, że jest taka teraźniejszość. A dróg miałam mnóstwo - mogłam się poddać na dobre i w tym momencie nie pisałabym tego, a moje ciało zostałoby zagrzebane w ziemi na jakimś cmentarzu. Mogłam nadal tak siedzieć w pokoju i nadal płakać, w dodatku miastenia by sprawiła, że nie miałabym siły żeby wytrzeć twarz, ba nawet sięgnąć po chusteczkę. Mogłam też upodabniać się do społeczeństwa, gdzie tylko co by mnie odróżniało to imię, nazwisko i twarz. Mogłam też nadal żyć jakąś wizją, być nachalna, nie rozumieć tego czego powinnam, dążyć do niemożliwych celów. 
  Jednakże nie jestem tchórzem. Samobójcy są nie tyle co ze swoją decyzją dość samolubni, ale nie nazwę takiego człowieka, że jest odważny. Odwaga, by zabrać sobie życie? Każdy kto nie radzi sobie z problemami przy tym psychicznie wysiada, może sobie coś zrobić. Odwagą jest żyć, kiedy nie jest łatwo, a stara się z tego wyjść zwycięsko. Też ile można płakać i użalać się nad sobą i jak mam źle? Też nie zamierzam robić z siebie ofiary w tym wszystkim. I choć nie powiem, miałam okres kiedy innych zainteresowania, sposób myślenia, ubierania się, zachowania przekładałam na własne. Chciałam być jak moje koleżanki, robić to co one uważają za fajne, popalałam, kręciłam bekę ze wszystkiego i z wszystkich, ubierałam ciuchy podobne do tych co miały dziewczyny, a mój język był bardzo wulgarny... Przyznam, że tego za dobrze nie wspominam, wręcz mi za to wstyd. Jednak czy bym od początku była wyłącznie sobą i tak bym spotkała się z przykrością. Bo w tym całym tłumie jednak i tak byłam spostrzegana i wyśmiewana. "Brzydki, gruby ryj chce być ładny!" - i tak zazwyczaj to brzmiało. Będąc taka jak inni, nie akceptowałam siebie. Z każdą inną obelgą w moją stronę, wyśmiewaniem między swoimi, zaczęłam siebie nienawidzić. Widziałam tak jak inni widzieli mnie. Kiedy już u boku miałam prawdziwych przyjaciół, było to bardziej wszystko znośne, coraz mniej patrzyłam na zdanie obcych mi ludzi. Czułam się zdecydowanie lepiej. Jednak i tak siebie nie akceptowałam. 
  Do tej pory, nawet dzisiaj napotkałam się ze wzrokiem ludzi, dla których kiedyś znaczyłam tyle co nic, a ich zabawą było mi uprzykrzanie, obelgi itp. Kiedyś bym czuła się nieswojo mając nadzieję, że im przejdzie. Teraz bym mogła tak patrzeć i czekać aż się odezwą, albo po prostu ich olać. Jednak zastanawia mnie jedno - kiedy zajmą się sobą, kiedy w końcu dorosną? Raczej nie jestem kimś, kogo życie jest bardzo interesujące. A teraz nie bałabym się podejść i strzelić .-. 
Nigdy nie próbowali mnie poznać, zaakceptować. Moje leki były dla nich po prostu sterydami, którzy oni znają. Nie mają do tej pory pojęcia ile tym lekom zawdzięczam, pomimo swej ceny jaką płacę po dziś dzień. A dzisiaj zauważyłam, że od tamtego czasu wcale się nie zmienili. Było to 4 lata temu. W tym momencie jest mi ich trochę szkoda. 

No nic, po przejściach, kiedy mogłam odetchnąć, zauważyłam że naprawdę siebie nie lubiłam. Czułam się nikim z problemami tak śmiesznymi, że ten kto by mnie posłuchał pokręcił by tylko głową. O sprawach sercowych pisać wyjątkowo mi się nie chce, a też dołożyły swojego. Na to poświęcę jednego całego posta. Jednak jak żyć nie lubiąc siebie? I to pytanie mnie dręczyło. Byłam kimś kto nie ma własnych zainteresowań, stylu... i od tego zaczęłam. Kiedy coraz bardziej odkrywałam siebie, tym samym automatycznie zmieniałam się zewnętrznie. Moje ciało... cóż, schodząc z leków, zaczęło jakoś wyglądać. Mam teraz kształty, od studniówki doceniłam swoje nogi (naprawdę mi się podobają), kiedy chcę brzucha nie mam, jedynie z czym się borykam to z ramionami, ale to też mam nadzieję kwestia czasu. :) Przestałam obwiniać cały świat, zaczęłam akceptować, że nieodłączną częścią mnie jest miastenia. Nie powiem, kiedy objawy są wzmożone, nie potrafię sobie z tym poradzić, ale nie jestem sama. Może wtedy ciężko mi jest samej coś zrobić i jestem uzależniona wtedy od ludzi, ale... po to oni są by mi pomóc w potrzebie. Mam swoją garstkę przyjaciół, która pomogłaby mi zawsze. Mam rodzinę, która zawsze jest ze mną. Dlaczego ja doceniłam to dopiero teraz? Bo wcześniej nie widziałam tego. Obwiniałam wszystko i wszystkich. Widziałam tylko krzywdę. Sama jestem sobie winna, sama sprawiałam swoim nastawieniem, że przykrości mnie spotykały. Wybaczyłam też sobie tego jaka byłam, swoich win. Dzięki temu nauczyłam się teraz czerpać szczęście ze wszystkiego, z czego tylko można. Potrafię usiąść, zamknąć oczy, uśmiechać się i czerpać z tego przyjemność. Bardzo przyjemnie uczucie. Też z uśmiechem każdemu jest ładniej, nie potrzeba żadnego przepisu na piękno! 
Tak, teraz mam wyznaczone cele, wiem co chcę robić, kim chcę być, jaka być. Przepisem na szczęście jest szczęście, czerpać szczęście z czego można, śmiać się z siebie i nabrać dystansu. Oczywiście w tym wszystkim muszę znać swoje granice i to co mogę, jednak kiedy choroba nie przypomina o sobie - czuję się pełna sił i gotowa działać. 
  W środę miałam okazję spotkać innych miasteników. Chorujące dłużej ode mnie, bądź przez mniej więcej taki sam okres jak ja. Kolejka była spora, ludzi tłum i było dość nieprzyjemnie. Przysłuchiwałam się rozmowie trzem kobietom. Mnie pewnie miały za młodą, która poczekać sobie może, która mało jeszcze wie i nie wie jaka choroba potrafi być. Takie mam wytłumaczenie, gdy widziały, że słucham i tylko patrzyły. Sama nie dołączyłam do rozmowy, bo nie czułam się do niej zaproszona. Jedna pani, młodsza narzekała tylko, że przez kolejkę spóźni się do pracy, nauczyła się tego i owego, ale za jedno ją doceniłam - że śmieje się ze swoich problemów i ile można płakać co było odpowiedzią na narzekania i jęczenia starszej pani. Że miastenia to udręka, kota dostaje, zakupów sama nie robi, lubi wieczorki samotne, ale za dnia wariuje, jeszcze więcej jęczenia, że choruje i ma dość, ciągłe branie tabletek, te i te leki nie działają.... uwierzcie słuchać mi się tego nie chciało, miałam ochotę powysyłać pozytywną energię i powiedzieć, że fakt będzie u niej tak źle jak będzie tak płakała i jęczała. Jedna pani również była bardzo wesołą osobą i bym w życiu nie powiedziała, że choruje. No, ale cóż... może innych jakoś zmowytuję. :)
Wiem, że piszę bez składni, często coś wytrącone z podtekstu, zdania ułożone bez sensu. Musicie mi wybaczyć, bo jestem zmęczona, czuję znowu, że choroba mnie łapie, a jutro mam ciężki dzień. Teraz opatulę się ciepło, zrobię coś ciepłego do picia, obejrzę może coś i idę spać. A standardowo przed spaniem ucieknę w krainę wyobraźni, gdzie żyję swoim przyszłym życiem, które jest moim celem i marzeniem. :) Taak... dla tego co buduję oczyma, chcę żyć i dążyć do tego by sama tego doświadczyć, przeżyć... 

Szczęście jest tarczą na smutki i przykrości.

1 komentarz:

  1. no, super, optymistyczny wpis. Ja tam zawsze byłam sobą, nawet jak mnie nie akceptowali. Może chciałam się przypodobać i czasem coś powiedziałam, ale nie chodziłam na wagary, pić nie piłam, tylko tyle co potem po technikum, palić to tylko po piwie, ale to okazyjnie, więc praktycznie prawie wcale. Zamykałam się we własnym świecie muzyki, wyobraźni, książek, ale od gimnazjum miałam przyjaciół, którzy stawali za mną murem i mam ich po dziś dzień. Nie wszystkich, ale dwie przyjaciółki tak i więcej mi nie trzeba.

    OdpowiedzUsuń